Kolejny przystanek zaplanowaliśmy w Oradei, gdzie spotkaliśmy się z Bratem Erynii. W Oradei mieszają się nacje rumuńska z węgierską co jest słyszalne na ulicy oraz widoczne w kartach restauracyjnych. Miasto znane jest z secesyjnej architektury. Przyznajemy, że nas zachwyciła i to pomimo dużej ilości remontów. Trzeba tam będzie wrócić za jakieś 3 do 5 lat i pozachwycać się jeszcze bardziej. Inny rodzaj zachwytu przeżyliśmy w restauracji Cyrano (kuchnia rzecz jasna rumuńska i węgierska), gdzie uraczono nasz pysznymi pieczonymi golonkami. Porcje były olbrzymie ale daliśmy radę. Restauracja nie ma swojej strony internetowej ani się nie reklamuje. Tutaj działa marketing szeptany, do którego z przyjemnością się dokładamy. Po obiedzie sądziliśmy, że co najmniej do śniadania już nic nie zmieścimy w żołądkach. Tu się myliliśmy – cudowny zapach przywiódł nas do okienka piekarni / cukierni “Pekar”. Przed okienkiem stała kolejka. Stanęliśmy i my. Załapaliśmy się na gorące, pyszne precle (covrigi) nadziewane wiśniami. Cudo!
Jedyną rzeczą z którą nie daliśmy sobie rady w Oradei, jest system parkowania. Z tego co zrozumieliśmy z instrukcji przy parkomatach (rzecz jasna pisanych po rumuńsku) to można płacić: kartą (wyskoczył bląd), monetami (nawet Rumuni ich nie mieli), wysłać SMS (dziękujemy za udział w loterii). Nieco zdesperowani, wstąpiliśmy do agencji turystycznej naprzeciwko parkingu, gdzie przemiła Pani, chcąc nam pomóc, zamknęła biuro, pofatygowała się z nami do kiosku kilkaset metrów dalej i pomogła nam nabyć bilety parkingowe. W trakcie tych ‘przejść’ wyznała nam, że sami mieszkańcy Oradei też nie rozgryźli tego systemu parkingowego, a tego co mówiła o systemie nie będziemy cytować.
Usatysfakcjonowani zarówno estetycznie jak i kulinarnie ruszyliśmy prosto do granicy węgierskiej. Granica okazała się bardzo przyjazna. Celnicy i pogranicznicy obu krajów, po rzuceniu oczyma na dokumenty, wspólnie machnęli rękami byśmy jechali dalej, tośmy pojechali… do Tokaju. Tam, w Vaskó Panzió zostaliśmy na powitnie poczęstowani kieliszkiem wina. Ponieważ było co prawda ciemno ale nie aż tak postanowiliśmy jeszcze przetestować Paulay Borhaz. Wina z tej piwnicy są na dobrym tokajskim poziomie ale ich smak nie powalał. Mimo to po degustacji poszliśmy spać lekko zamroczeni!
Następnego dnia niewiele brakowało a Tokaj zatrzymałby nas na dłużej. Organizowano bowiem w mieście bicie rekordu Guinessa w piciu wina na najdłuższym stole świata. Ten miał mieć długość 1250m i zaczęto go tworzyć między innymi w poprzek wyjazdu z hotelu. Na szczęście zdążyliśmy wyjechać zanim postawiono szklaneczki z winem. Mieliśmy w planach wizytę w Patriciusie. Tymczasem zadziałało prawo Murphiego: poza dozorcą w firmie nie było żadnego pracownika i to pomimo informacji na stronie internetowej, że firma jest czynna w soboty od 10:00. Czekaliśmy do 11. Trudno, pojechaliśmy dalej do Rátki. Zagnała nas tam ciekawość. Jakiś czas temu, trafiliśmy na portal “Blisko Tokaju“, prowadzony przez Gabriela Kurczewskiego oczarowanego Tokajem – i regionem, i winem. To tam przeczytaliśmy wielce zachęcający artykuł o małej winnicy w okolicy Rátki i Mád, należącej do rodziny Árvay. To trzeba było sprawdzić. Dotarliśmy na miejsce przed 12:00. Drzwi były zamknięte, ale na bramce znajdowała się kartka z prośbą o telefon pod wskazany numer. Odebrała córka właściciela – Angelika, która w pięć minut pojawiła się z kluczami i wpuściła nas do środka. Salka degustacyjna oraz jej zawartość zachwyciły nas oboje. Erynia zachwycała się głównie winem (ale nie tylko – stylowa szafa też była piękna) a W. również, a nawet przede wszystkim, kamieniami (bo wino mógł raczej tylko wąchać). Otóż właściciel ma podobne zainteresowania (chemiczno-geologiczne) jak W. i zbiera z parceli co ciekawsze okazy. A były tam między innymi opale, skamieniałe drzewo, krzemienie, kwarce i kwarcyty. Początkowo, pomni złych doświadczeń z piwnicy Rakoczego, dość nieufnie podchodziliśmy do furmintów traktowanych stalową kadzią. Zupełnie niepotrzebnie. Miały piękny, wyrazisty smak i zapach. W trakcie degustacji dołączyli do nas ojciec oraz brat Angeliki i nawiązała się bardzo ciekawa rozmowa – nie tylko o winach. Okazało się, że nawet przy sposobie opisu win właściciel winnicy i W. mieli podobną fantazję. Widocznie okazaliśmy się dobrymi towarzyszami rozmowy bo pomijając sześć win z “oficjalnej” degustacji, zostaliśmy poczęstowani również Tokajem Aszu 6 Puttonyos z 2009 roku oraz esencją. To było jak miód w sercu i na języku. Doszliśmy do wniosku, że nie ma złych furmintów, są tylko źli winiarze. Ta rodzina na pewno do nich nie należy. Zaliczamy tę winnicę do naszych ulubionych a wina do najlepszych – praktycznie nie było wśród testowanych win takiego którego byśmy nie kupili (gdyby tylko było nas na nie stać).
Angelika pokazała nam również swój nowy projekt – na bazie jej pomysłu, koleżanka tworzy ciekawą biżuterię, oplatając polne kamienie miedzianym drutem różnej grubości. Ponoć prawo węgierskie tak utrudnia sprawę, że praktycznie nie można parać się rękodziełem w srebrze.
Po degustacji zadbaliśmy o powiększenie domowych zapasów tokajskich win (wybór nie był łatwy), a pan János Árvay obdarował nas piękną kiścią winogron szczepu Muskat – Erynia zrozumiała skąd się bierze jej ulubiony smak i zapach.
Po tym jakże miłym postoju pozostało nam już tylko ruszyć do Polski. Ostatni przystanek zrobiliśmy na Słowacji w Šariš Park, wcinając czasneczkę oraz baraninę.
…a już w Polsce policzyć łupy…
…przy locie samolotem tyle by nie było.
Cała przyjemność po naszej stronie. Czekamy na kolejne winne inspiracje 🙂
Bardzo się cieszę, że zainspirowałem Was do udanej wycieczki i że winiarnia rodziny Arvay zdobyła nowych sympatyków w Polsce.