Na pierwszy ogień poszło Muzeum i był to strzał w dziesiątkę. Jest ono jednym z najlepszych, które dotychczas oglądaliśmy.
Po obejrzeniu muzeum przeszliśmy się również po po mieście i wilamowskim cmentarzu. Ponieważ jednak zarówno w Wilamowicach jak i w pobliskiej Starej Wsi kościoły były zamknięte, postanowiliśmy przyjechać tu po raz drugi i obejrzeć ich wnętrza. I w kolejną niedzielę pojechaliśmy. Było warto!
W Alwerni co prawda już kiedyś byliśmy (prawie 13 lat temu), ale zaciekawiła nas informacja o nowo udostępnionym do zwiedzania, najstarszym w Polsce muzeum pożarnictwa.
Przy okazji obejrzeliśmy Rynek i kościół przyklasztorny.
Po przyziemnych i historycznych doznaniach przyszedł czas na sprawy wzniosłe, aż po przestworza. No może z tymi przestworzami to drobna przesada, ale odwiedziliśmy futurystyczne studio filmowe – Alvernia Planet. I trzeba przyznać, że było ciekawie.
Pewnego dnia Erynia zasiadła przed monitorem, na którym wyświetlała się strona domowa naszego blogu i rzekła:
„Muszę wykorzystać do końca marca jeden dzień nadpracowany w firmie, może pojechalibyśmy do Lublina. Tam nas jeszcze nie było.”
No to pod koniec marca pojechaliśmy do Lublina. Już od wieczornego spaceru miasto zaczęło nam się podobać. A potem było już tylko lepiej.
Spacer wieczorny |
Zamek Lubelski |
Stare Miasto |
Żydowski Lublin |
Dworek, muzeum i piwo |
Synagoga i skansen |
Lublin; 2025-03-27 do 2025-03-30
Tym razem to W. był pomysłodawcą wyjazdu, bo tylko jemu znane powody go do tego zmusiły. A jak on czuje, że powinien gdzieś pojechać, to należy tylko szukać ciekawych miejsc do obejrzenia w miejscu docelowym i okolicy. Oczywiście, znaleźliśmy.
Przed wyjazdem wpadła w oczy W. informacja o najstarszej kopalni ropy naftowej na świecie. Zapamiętał tę informację, a ponieważ Bóbrka była po drodze, to wracając trudno sobie było odmówić zwiedzenia tego muzeum-skansenu. Co prawda pogoda była dosyć chłodna i wietrzna, ale jakoś przeżyliśmy, a spacer po skansenie położonym w lesie był tyleż pouczający co przyjemny.
Przejeżdżając często przez Toszek obiecywaliśmy sobie, że w końcu kiedyś odwiedzimy zamek widoczny z drogi. W końcu przyszedł i czas na ten zamek, i wczesną wiosną ruszyliśmy go obejrzeć. Przy okazji przeszliśmy się przez rynek, który odbudowany po XIX w. pożarze nie jest zbyt ciekawy architektonicznie.
Gdy znaleźliśmy parę dni wolnego, zaczęliśmy wymyślać różne kierunki wyjazdu. Wybraliśmy Suwalszczyznę i Litwę, w których byliśmy już kilkanaście lat temu. Po drodze wstąpiliśmy do bardzo ciekawego miasta – Supraśla, z bardzo ciekawym monasterem, muzeum ikon i muzeum druku.
Na początek naszych odwiedzin na Podlasiu pojechaliśmy na samą północ by obejrzeć Wiadukty w Stańczykach – ciekawostkę techniki kolejowej z początku XX w., a wracając do Doliny Sarenek obejrzeliśmy trójstyk granic: Polski, Litwy i Rosji, i pobieżnie – Puńsk.
Gdy już wracaliśmy, parę kilometrów za Puńskiem, natrafiliśmy na bardzo ciekawy obiekt – niby skansen, niby miejsce kultu, niby ścieżka edukacyjna. W każdym razie miejsce godne obejrzenia, choćby ze względu na pomysł i jego realizację. Dobrze też było spotkać pasjonata…
Obawiając się, że w poniedziałek muzea i inne tego typu atrakcje mogą być zamknięte, wybraliśmy na ten dzień odwiedziny w Augustowie. Przy okazji zajrzeliśmy też do sanktuarium w Studzienicznej.
Na pierwszy ogień (z zakazem palenia) na Litwie poszedł wielki obszarowo skansen w Rumszyszkach. Pięciogodzinny spacer był ciekawy, ale przez odległości cokolwiek męczący. Ponieważ to był początek sezonu to nie wszystkie podwoje były już otwarte, tak że w pełnym sezonie to 5 godzin raczej nie wystarczy.
Jako że W. nadal nie chciał się pałętać po „dużych” miastach, a i pogoda nie zachęcała do spacerów, to ruszyliśmy obejrzeć kurort Birsztany z leczniczymi źródłami. Trudno nam oceniać, czy źródła były lecznicze, lecz woda smakowo odpowiadała zasadzie „lekarstwo nie musi być smaczne.”
Po paru dniach na Litwie dopadła nas nostalgia. I w tym nastroju odwiedziliśmy dworek rodziny Czesława Miłosza, oraz odwiedzane już wcześniej Wigry i Sumowo, gdzie była pierwsza nasza wspólna kwatera wakacyjna opisana na naszym blogu.
Ostatni dzień naszego pobytu na Suwalszczyźnie przeznaczyliśmy na odwiedzenie Wiżajn, w których, jak pamiętaliśmy, można było kupić dobre sery. Przy okazji odwiedziliśmy Szwajcara produkującego sery (oczywiście) szwajcarskie. (2256zdj/2400km/2865zto)
Przyszedł czas na długie wakacje. Tym razem, po rozpatrzeniu paru kierunków, wybraliśmy Sycylię. W. oczywiście uparł się na jazdę samochodem – to pojechaliśmy i dojechaliśmy, do Cefalù. Ponieważ do hotelu dojechaliśmy wcześnie rano, i do zameldowania się w pokoju hotelowym pozostało trochę czasu, to poszliśmy na spacer po miasteczku i po pasażu nadmorskim. Kolejnego dnia postanowiliśmy się przyjrzeć Cefalù dokładniej, ze szczególnym uwzględnieniem aspektu historycznego miasta. Przy okazji rzuciliśmy też okiem na ceramikę sycylijską.
Erynia zachwycona piękną katedrą w Cefalù, znalazła podobną w Monreale – katedra okazała się jeszcze piękniejsza. Przy okazji W. postanowił pojechać trochę w interior i odwiedzić miejscowość o pięknej nazwie Corleone. Przy prawie każdym dłuższym wyjeździe pojawia się „Dzień Lenia”, w którym decydujemy, że odpoczywamy nic nie robiąc – to i tym razem też się taki dzień przydarzył.
Po „Dniu Lenia” zazwyczaj nas nosi, wiec tym razem poniosło naz na zachód – aż do Marsali. Nie zrezygnowaliśmy jednak z ciekawych punktów „po drodze” – w tym Saliny w Trapani.
Było to jedno z miejsc, które W. skreślił z trasy z założeniem „na kiedyś”. I „kiedyś” przyszło, więc my pojechaliśmy do Caccamo by obejrzeć zamek i miasto. Zamek był obszerny i ciekawie wyposażony, miasto również. Niestety nie udało nam się obejrzeć katedry – „może kiedyś”.
Przyszedł czas na przenosiny na wschód wyspy. Po drodze zatrzymaliśmy się w „pępku” Sycylii (Enna), obejrzeliśmy „bikini” na rzymskich mozaikach (Villa Romana del Casale), by w końcu dotrzeć na „kwaterę” (Agriturismo Terrenia).
W ramach odpoczynku po przeprowadzce wyskoczyliśmy jedynie na małą wycieczkę po okolicy, a właściwie to na dwie wycieczki: by obejrzeć wąwóz rzeki Alcantara, przebijającej się przez pokłady skał wulkanicznych, oraz krótką wizytę w pobliskim Giardini Naxos – wybitnie za krótką.
Po trasie krótkiej, wprost wypoczynkowej przyszedł czas na objechanie Etny dookoła. Podjechaliśmy nawet pod kolejkę na Etnę, a przy okazji odwiedziliśmy: Bronte, Randazzo i Piccole gole dell’Alcantara.
Ponieważ na wschodzie wyspy jest starożytne miasto pełne zabytków to trzeba było mu się było przyjrzeć. W parę godzin zdążyliśmy jednak zobaczyć jedynie park archeologiczny i muzeum archeologiczne.
Żeby nie było zbyt pięknie i miło Erynia podjęła decyzję by odwiedzić Taorminę – miejsce opisywane jako piękne i miłe. Nie zauważyliśmy, bo wszystko przesłaniały tłumy turystów. Po krótkim spacerze ruszyliśmy do Castelmola. Tu turystów było mniej, za to więcej było deszczu, który w końcu wygonił nas z tego miasteczka.
Po burzowej nocy niebo zasnute było chmurami. Na poziomie morza to jeszcze zbytnio nie przeszkadzało i mogliśmy w miarę swobodnie obejrzeć Sant’Alesio. Wyżej, w Savoce już nie było tak pięknie, bo co prawda nie padało, ale chmury zasłaniały piękne widoki i straszyły…
Na ostatni dzień zwiedzania Sycylii pozostawiliśmy sobie ciekawą mieścinkę z listy „Najpiękniejsze wioski we Włoszech” – Forza d’Agro. A później pozostał nam już tylko powrót do Polski.
(4540zdj/6247km/5056zto)
Czasami pojawia się w kalendarzu trochę dłuższy „łikend”, wtedy szukamy miejsc bliskich, a wartych odwiedzenie. Ponieważ nie mieliśmy okazji odwiedzić polecanych winiarzy w Veľkiej Tŕňe, to trasa zrobiła się sama. W czwartek po południu ruszyliśmy do słowackiego Tokaju i w miarę szybko dotarliśmy do Malej Tŕňy, gdzie mieliśmy zarezerwowaną kwaterę.
W planach mieliśmy dwie degustacje w firmach Vdovjaka i Ostrožoviča. Pierwszą degustację, u Vdovjaka, odbyliśmy w piątek, a Ostrožoviča odwiedziliśmy w sobotę i w niedzielę – by okupić się winami. W sobotę zrezygnowaliśmy z odbywającego się akurat w tym terminie festiwalu win z powodu i ceny, i stanu „po degustacji”.
Po zakupach wracaliśmy, odwiedzając po drodze Karczmę Janosika i gejzer w Herlanach. Nie zapomnieliśmy też o słowackich serkach góralskich.
Tak jakoś pod koniec września pojawiła się możliwość tygodniowego wypoczynku. Pomysłów było parę, a zwyciężyła Chorwacja z hotelem w Breli. Wzięliśmy więc Drakula i po klikunastu godzinach zameldowaliśmy się nad piękną plażą, w piniowym lesie. Na dodatek jedzenie było dobre i obsługa hotelu miła.
Pierwszym miejscem, na którego zwiedzanie wpadła Erynia, był Trogir, ze starówką tyleż uroczą co maleńką – ze wsględu na powierzchnię niewielkiej wysepki na której leży.
Ze wzgledu na poniedziałek – przyzwyczajeni jesteśmy, że wtedy muzea są zamknięte, ładną pogodę i kręgosłóp Erynii zostaliśmy w Breli i po drobnym spacerze po nadmorskim bulwarze pobawiliśmy się w plażowanie oraz (W.) pływanie w Adriatyku.
Po pierwszym z miast z listy UNESCO – Trogirze – przyszedł czas Split, któremu zasłużył się cesarz Dioklecjan stawiając tam swój pałac. Co prawda z pałacu już niewiele zostało, ale i to niewiele, uzupełnione o późniejszą zabudowę, zasłużyło sobie na miejsce na tej szacownej liście.
Obok Splitu jest park archeologiczny Solin (łac. Salona), trzeba było je obejrzeć. A później rzuciliśmy okiem na Rižinice i dwie twierdze. Klis – bo była blisko, a Sinj, bo szukaliśmy stećci. Nie znaleźliśmy ich tam, bo ich tam nie było, a do miejsca gdzie były nie udało nam się dojechać z powodu remontu drogi.
Plany były cokolwiek inne ale rzeczywistość okazała się i piękna, i szalona, a na dodatek bardzo wietrzna. Obejrzeliśmy stećci w okolicach wioski Cista Velka, Prološko Blato, parę kolorowych jeziorek i twierdzę Topana w Imotski.
Ponieważ Bura wiała równie mocno jak wczoraj zrezygnowaliśmy z dalszych wyjazdów i jedynie przeszliśmy się po nadmorskim bulwarze i zjedliśmy całkiem smaczny obiad w nadmorskiej tawernie. A później pozostał nam już tylko powrót do domu. (1990zdj/2942km/4500zto)
Jak zazwyczaj, pod jesień, Erynia zaordynowała wyjazd do Parszczenicy – oficjalnie: na grzyby, nieoficjalnie – by odpocząć w ciszy i spokoju. Grzybów było co prawda niewiele, ale przez parę dni mieliśmy miłe towarzystwo M. z synem, wyroby z wędzarni U Mańka jak zwykle były wyśmienite, podobnie jak i sery od Kaszubskiej Kozy. Mieliśmy również niewątpliwą przyjemność zjedzenia dwóch obiadów w restauracji Na Skarppie. Poza tym lało (W.: mżyło).



