2022
Po kolejnych warsztatach winiarskich, tym razem przedstawiających regiony i wina hiszpańskie, ruszyliśmy kierunku zachodnim, by poznać wina i polskie, i słodkie. Po drodze odwiedziliśmy największy w Polsce kompleks klasztorny w Lubiążu, a jadąc dalej obejrzeliśmy kościół w Rudawicy i wstąpiliśmy do zrujnowanego pałacu w Osłej, by w końcu dotrzeć do Żagania.
Następnego dnia rozpoczęliśmy zwiedzanie od spaceru po mieście.
Później nastąpił oczekiwany (szczególnie przez W.) punkt programu – odwiedziny w winnicy Saganum, produkującej polskie wina słodkie!
Niedzielę przeznaczyliśmy na spacer z przewodniczką po wnętrzach Pałacu Książęcego, bez niej: Kościoła Świętego Krzyża oraz samodzielne obejrzenie Wieży Bismarcka i powrót do domu z obiadem w Pałacu Krobielowice.
Wiosenna pogoda i przyjaciele to wspaniały sposób na spędzenie miłej soboty. Padło więc na Orawę i Podhale – tak od Stryszowa do Bystrej Podhalańskiej – a tam ugościły nas bardzo ciekawe miejsca.
W końcu trzeba było wrócić do planowanego kiedyś obejrzenia domów przysłupowych. Pierwszy z tych ciekawych obiektów obejrzeliśmy w 2019 r., w Przeździedzy.
Zebraliśmy się więc w sobie i ruszyliśmy na Dolny Śląsk.
Ponieważ główna atrakcja rejonu miała być dopiero w niedzielę, to sobotę przeznaczyliśmy na obejrzenie pobliskiego czeskiego miasteczka z bardzo interesującym zamkiem/pałacem. Okazało się, że w mieście było znacznie więcej ciekawych miejsc.
Gdy nadszedł Dzień Otwartych Domów Przysłupowych byliśmy gotowi na jego przyjęcie, niestety przyjęcie ze strony Bogatyni było raczej ubogie (delikatne określenie). Honoru broniły jedynie domy w Działoszynie.
Tym razem projektantem trasy był nasz przyjaciel M. Świetnie zna beskidzkie okolice, więc i myśmy poznali część ciekawostek regionu: kościoły w Gilowicach, Rychwałdzie, Lalikach, Żabnicy i Cięcinie oraz punkt widokowy na górze Ochodzita.
W dniach 15.07. do 20.07.2022 r. wyskoczyliśmy z Furią do Parszczenicy. Osobnego wpisu nie przewidujemy bo oprócz drobnego wyskoku do Wdzydz Kiszewskich, na 47 Jarmark Wdzycki, cały ten czas spędziliśmy na leniuchowaniu, przerywanym jedynie przez kocie atrakcje (w szczególności – zdejmowanie Furii z ambon i drzew). Przy okazji – Jarmark Wdzycki wart był spaceru w deszczu. Mnogość wystawców potrafiłaby zaspokoić gusta szerokiej publiki. My zwracaliśmy uwagę głównie na część spożywczą, ale i inne branże były bogato i ciekawie reprezentowane.
W. bardzo łatwo namówić na wyjazdy, ale nawet nie trzeba go namawiać, gdy tylko wskaże mu się miejsce gdzie będzie mógł wygłaskać psa(psy) lub kota(koty). Tym razem udało nam się dotrzeć do Bazy Namiotowej „Jaworzyna”, gdzie był piękny ałabaj Skaut. Po drodze powłóczyliśmy się trochę po Beskidzie Żywieckim.
Na długi weekend, za namową M., wybraliśmy się na Słowację, gdzie dziwnym przypadkiem wypadła nam wycieczka typu etnograficznego po skansenach. Na początek poszedł skansen – Muzeum Wsi Kysuckiej w Vychylovce.
Kolejnym był skansen – Muzeum Wsi Orawskiej, a przy okazji udało nam się obejrzeć z Jaskinię Brestowską.
No i na koniec, już w dniu powrotu, odwiedziliśmy trzeci ze skansenów: Skansen Wsi Liptowskiej. Był z nich wszystkich najbogatszy, może nie tyle w eksponaty i powierzchnię co w bogactwo regionu z którego eksponaty zebrano.
Wakacje zaczęły nam się wybitnie w stylu „turbo kaput”. Wzięliśmy specjalnie dłuższy urlop by wyjechać trochę szybciej i w okolicach Triestu mieć więcej czasu na ich oglądanie. Niestety „trochę nie wyszło”.
Pierwszym ciekawym miejscem na terenie Włoch, które tym razem odwiedziliśmy, było wpisane na listę UNESCO, idealne miasto Palmanova. Ciekawe, idealnym miastem miały być ufortyfikowane koszary, no cóż: jakie czasy takie ideały.
Końcowym punktem trasy do Włoch był Triest. w planach na ten dzień mieliśmy rekonesans okolic portu i znalezienie miejsca z dobrym jedzeniem. Obie sfery naszych zainteresowań zostały zaspokojone.
Kolejnego dnia postanowiliśmy się na wzgórze San Giusto, z muzeum, katedrą i twierdzą. Piękne widoki panoram konkurowały z pięknem architektury i eksponatów muzealnych.
Połączenie chęci zobaczenia chyba najbardziej bałkańskiego miasta we Włoszech, z możliwością odwiedzenia serwisu Dacii zaowocowała samochodowym wypadem do Mugii – bez opcji serwisowej popłynęlibyśmy stateczkiem – pływają w miarę regularnie na trasie Triest-Muggia.
Dzień kontynuowaliśmy, na półwyspie Istria, już po stronie słoweńskiej zwiedzając (niestety pobieżnie) miasteczko Koper, a następnie oglądając piękne panoramy z okolic zamku Socerb. Nie załapaliśmy się na obiad w tamtejszej restauracji – trochę szkoda.
Niedaleko od Triestu znajduje się największa turystycznie eksploatowana jaskinia na świecie – Grotta Gigante. To trzeba ją było odwiedzić. Przy okazji obejrzeliśmy zabytkowy tramwaj (było warto) i odwiedziliśmy jedną osmizę (nie było warto).
Dzień kolejny przeznaczyliśmy na dwa pałace, niestety udało się obejrzeć tylko jeden: Miramare, z pięknym ogrodem, wnętrzami i widokiem na morze.
Castello di Duino jest nietypowo zamknięty we wtorki.
Po włóczędze po części włoskiej postanowiliśmy rzucić okiem na część słoweńską Istrii, w tym na dwa tamtejsze miasta: Izolę i Piran.
Można powiedzieć, że nasze zadowolenie było „połowiczne”.
Jak sobie obiecaliśmy tak i odwiedziliśmy Castello di Duino, drugi, piękny nadmorski pałac. Tym razem pałac wyglądał bardziej na fortecę. a jak już była jedna forteca to i, dziwnym trafem, trafiła się druga. No to ją też obejrzeliśmy.
Jadąc dalej wzdłuż rzeki Soczy, wśród pięknych wzgórz, ogrodów i winnic, wstąpiliśmy do miasteczka Gradisca d’Isonzo, Šmartna aż po miasteczko Kanal. Po drodze, przy przejściu granicznym, trafiliśmy na bardzo interesujący bar winny – ze sklepem.
Nie obejrzeliśmy jaskini Postojnej, nie obejrzeliśmy Predjamskiego Hradu i w strugach deszczu dotarliśmy do hotelu w Lublanie. Wieczorem, również w deszczu, rzuciliśmy okiem na otoczenie hotelu. To chyba dosyć na jeden dzień.
Tego dnia miało padać postanowiliśmy więc rzucić okiem na okolice Lublany. Padło na Tržič i to był wyśmienity wybór. Muzeum było tak ciekawym miejscem, że deszcz zdążył przestał padać, a nam wciąż nie chciało się opuszczać tego miejsca.
Po pobycie w pięknym Tržiču ruszyliśmy dalej i udało nam się odwiedzić trzy zamki. Jeden w ruinie, jeden psychiatryczny i jeden nad jeziorem. Zwiedzić udało się tylko pierwszy i ostatni.
No to w końcu przyszła kolej na stolicę Słowenii – Lublanę. Mimo, że miasto jak na stolicę malutkie i tak wystarczyło by W. marudził. Niemniej jednak, może dzięki pięknej pogodzie zdołaliśmy z przyjemnością powałęsać się po co ciekawszych miejscach miasta.
Z taką pewną… opuściliśmy Lublanę, małą, ale jednak stolicę, i ruszyliśmy w kierunku Mariboru. Po drodze obejrzeliśmy Celje, miasteczko z zamkiem i dotarliśmy do kwatery w winiarni Kaloh.
Ze względu na planowaną wieczorem degustację win nie wybieraliśmy się nigdzie dalej. Po prostu zjechaliśmy z górki i już byliśmy w Mariborze, mieście z najstarszą rodzącą owoce winoroślą.
Nie tylko to było tam do oglądania.
Ponieważ znaczącym elementem naszych planów zwiedzania Słowenii były wina nie mogliśmy ominąć sławnego regionu Jeruzalem. Prawdą jest, że sławny jest on głównie winami, jednak dla nas ważny okazał się również przez piękne widoki, na które natykaliśmy się co krok.
Kaloh miał co prawda dobre wina ale zakwaterowanie nie było szczególnie miłe, więc właściwie wdzięczni za skrócenie nam okresu zakwaterowania, przenieśliśmy się kilka kilometrów dalej i z nowej lokalizacji postanowiliśmy ruszyć na południowy-wschód. Na drodze stanął nam gród Vurberk.
Przez Vurberk dojechaliśmy do miejsca docelowego trasy – miasta Ptuj. Niezbyt duże, ale z długą tradycją historyczną. Można starówkę przejść w kilkanaście minut, ale zwiedzać trzeba znacznie dłużej – warto. Podobnie jak i miasto, zwiedzanie zamku zajmuje znacznie więcej czasu niż mogło by to na pierwszy rzut oka wyglądać. Wiele ciekawych ekspozycji wzbogacone o piękne widoki panoramy na miasto i okolicę zachwycało i oko, i ucho – były nawet nagrania dźwięków instrumentów klawiszowych.
(5450zdj/3650km/3600zto)
Wszystkim wiadomo, że „po wakacjach trzeba odpocząć”.
Nam najlepiej odpoczywa się wśród kaszubskich lasów. Tym razem oprócz świętego lenistwa mieliśmy i „przyjemność” czyszczenia grzybów, bo wprost nie dało się wyjść nawet na posesję by co najmniej kilku nie znaleźć. Po wyjściu poza ogrodzenie było tylko „gorzej”, nie tylko grzybowo.