2023
Padło na północno-wschodnią wyspę Archipelagu Kanaryjskiego – Lanzarote. No to polecieliśmy!
I od razu trafiliśmy na Wystawę Rolniczą i… nie tylko.
Na Lanzarote oprócz wulkanów i oceanu (dookoła) są również ściśle z nimi związane tymi dwoma elementami: saliny, oliwiny i najważniejsze – wyśmienite wina o bogatym ciele!
Lanzarote nazywają wyspą jednego artysty.
Było ich niewątpliwie więcej – choćby Jesús Soto Morales – ale akurat ten miał taką siłę przebicia, że odbił swój ślad na całej wyspie – i to nie jeden.
Na ten dzień W. ustawił trasę tak by przeplatać kamienie z winami. Nie do końca mu się to udało, ale i tak spacer wokół wulkanu i degustacja, w jednej z najstarszych hiszpańskich winnic, sprawiły nam dużo przyjemności.
Tym razem (znowu) odwiedziliśmy północną część wyspy w tym dwóch ciekawych rezydencji – zamienionych na muzea. Zachwyciły nas również, oprócz widoków na ocean i wyspy, również i widoki roślin, którym udaje się żyć na tej bezwodnej ziemi.
Na tej wyspie nie można uciec od pozostałości po aktywności wulkanicznej, poszliśmy więc na spacerek wokół jednej z kalder i po wyrobisku starego kamieniołomu.
Nie sposób też uciec od pozostałości po Césarze Manrique – wstąpiliśmy więc i do jednej z jego budowli.
I na plażę!
No i skończył się nasz pobyt na tej uroczej wysepce. Przed wylotem zmusiliśmy się do odwiedzin miejsc zatłoczonych – stolicy i jednej z turystycznych plaż. Jak szybko żeśmy wjechali tak i wyjechali.
(2600zdj/830km/5400zto)
Lubimy jeździć do Parszczenicy, odpocząć, pooddychać świeżym powietrzem, pochodzić po lasach i polach, czasami coś pozbierać, czasami odwiedzić bliższą lub dalszą okolicę. Tym razem też tak było, a przy okazji pojechaliśmy do, najbardziej wysuniętych na północ, polskich megalitów.
Tego samego dnia odwiedziliśmy również Swołowo, nieformalną stolicę Krainy w Kratę – domów szachulcowych – z interesującym żywym skansenem wewnątrz funkcjonującej wsi. Można tam było poznać życie wsi w czasach dawnych i współczesnych.
Trochę nam jeszcze do wieczora zostało, postanowiliśmy więc odwiedzić morski brzeg, a W. zasugerował „trasę sentymentalną”.
W. nosiło, i nosiło, i nosiło, aż wreszcie poniosło… do Sobótki i na Ślężę. Zabrał w trasę, oprócz Erynii, jeszcze przyjaciół (M. z synem).
W planach było ostre znęcanie się na trasach ślężańskich – wyszło jak to zwykle z planami „nieziupełnie”.
Pogoda była barowo-łóżkowa więc trzeba było znaleźć coś do oglądania, a osłonięte od deszczu. Pojechaliśmy więc do kompleksu Riese. Sztolnie co prawda chronią od deszczu, ale nie od wody. Nam to jednak – za bardzo – nie przeszkadzało.
Przez dwa kolejne popołudnia poddawaliśmy się przyjemnościom degustacji win z Winnicy Celtica, odwiedzając i przy okazji samą winnicę.
Za namową M. przejechaliśmy się po okolicy w poszukiwaniu starych, zrujnowanych pałacyków. Wcześniej jednak zajrzeliśmy na Kunowską Górkę.
W ramach „łikendowego” wyskoku „gdzieś” odwiedziliśmy „Miasto Aniołów”, które jest wsią z długą historią miejską a nawet batalistyczną. A dzisiaj pełne spokoju i ciszy kojących duszę.
No lubimy. Tokaj, lubimy i już! A że nałożyliśmy embargo na orbanowskie Węgry oraz dowiedzieliśmy się, że naszą ulubioną winiarnię przejęła (kupiła) córka Orbana to pozostał nam na razie jedynie słowacka część tego regionu.
Pierwszego dnia ruszyliśmy na rekonesans wsi. Nowa zabudowa przeplatała się tu z budynkami opuszczonymi. Odnosiliśmy wrażenie, że wieś właśnie startuje z rozwojem i postawiła w pierwszym rzędzie na kwatery, wino to jakby dopełnienie.
Niedziela, jako dzień wolny również na Słowacji, jest dniem odpoczynku, zanurzenia się w przyrodzie i ukulturalniania się. Ruszyliśmy więc nad Bodrog, by spróbować zrealizować wszystkie te cele.
Po południu poszliśmy na degustację na gospodarza apartamentu, w którym mieszkaliśmy. Win było dużo i dobrych, a na dodatek wyśmienita zapiekanka i domowe ciasta.
Ostatni dzień w słowackim Tokaju przeznaczyliśmy na degustację w firmie Tokaj & Co.
Udała się!
(450zdj/727km/3154zto)
No i nadszedł wreszcie czas na dłuższe wakacje. Tym razem to Erynia podsunęła pomysł na „jeszcze jeden” kraj (a nawet półtora!). Nowy, w którym nas jeszcze nie było. No to polecieliśmy i „wlecieliśmy do” Cypru.
Pierwszy dzień zwiedzania wyspy przeznaczyliśmy na dwa miejsca umieszczone na liście światowego dziedzictwa UNESCO – oba w Pafos, ale nie tylko te dwa punkty zmieściliśmy na trasie.
Nie wszystko obejrzeliśmy w niedzielę, więc trzeba było dooglądać to w poniedziałek. Zaczęliśmy od neolitycznej osady, a później tak jakoś poszło. Odwiedziliśmy i zamek Kolossi, i Apolla. A i wino się nawinęło.
Praktycznie na każdym dłuższym wyjeździe zdarza się nam „dzień lenia”. Tym razem był wymuszony, ale co to ma za znaczenie. Lenistwo jest lenistwem, a wakacje po części usprawiedliwiają takie podejście do sprawy.
Po „dniu lenia” W. doszedł do wniosku, że musi popływać w morzu i tak ustawił trasę by znaleźć chociaż kawałek brzegu z kamyczkami pod wodą. Znalazł i wrak, i kamyczki, i nawet jaskinie.
Po wybrzeżu i morskich kąpielach ruszyliśmy w rejon centralny – górzysty. Po drodze nie można było nie odwiedzić najstarszej, neolitycznej wioski na wyspie. A później były już wioski trochę nowsze. Trafiło się również muzeum pszczelarskie, wyszywanki i winiarnia.
W ramach trasy nazwanej przez W. „Wioski i klasztory” przyszedł i czas na klasztory. Były dwa, cokolwiek różne i cokolwiek podobne. Oba mógł oglądać jedynie W., bo mnisi, ze strachu przed… nie wiadomo czym, nie pozwalają na teren klasztoru wchodzić kobietom.
Jako że w górach Trodos także jest wiele ciekawych miejsc do obejrzenia, poniosło nas i w góry. Znaleźliśmy tam i wina produkowane według najstarszych procedur, i kamieniołom azbestu, i ogród botaniczny, i malowane cerkwie z listy UNESCO.
Będąc nad ciepłym morzem, na wyspie aż głupio od czasu do czasu nie popływać toteż W. wybrał kierunek „nad morze”. A że nad morzem bywają i muzea morskie, i czasami jaskinie to mieliśmy co oglądać przez dzień cały.
Chcąc nie chcąc W. zdecydował się w końcu na wizytę w stolicy Cypru – Nikozji. Oprócz Muzeum Cypru obejrzeliśmy starówkę – za murami, i przy granicy, a po powrocie w okolicę kwatery tamę i stary kamieniołom.
Po Nikozji przyszedł czas na bliższe kwaterze duże miasto – Limassol. Oczywiście, jak wszędzie w okolicy, trudno było się po drodze nie natknąć na jakieś zabytki. Tym razem był to port Amathous, a właściwie to co zostało z miasta portowego. Sam port jest pod wodą.
Kolejnym, dużym jak na Cypr, miastem do odwiedzenia była Larnaka. Przy okazji trzeba było odwiedzić również meczet Hala Sultan Tekke, nad słonym jeziorem – a w czasie gdy tam byliśmy, solniskiem.
No i nie udało się W. ominąć Cypru północnego. Erynia wzięła proces wyznaczania trasy w swoje drobne rączki i nie pozostało mu nic innego jak ruszyć na północ w kierunku Salaminy i Famagusty.
Jak już W. został zmuszony do odwiedzenia północy Cypru to kolejny wyjazd poszedł łatwiej. Ryszyliśmy więc na północ, droga była nawet niezbyt daleka, ale cokolwiek zakorkowana, więc trochę to trwało aż dojechaliśmy do Kirenii.
W górach, w pobliżu Kirenii są dwa ciekawe miejsca historyczne, oba z ruinie i oba nie mające nic wspólnego z Islamem. Dają jednak możliwość zarabiania pieniędzy i chyba tylko dlatego jeszcze nie zostały „ruinami w ruinie”.
Na koniec zostawiliśmy sobie dooglądanie miejsc najbliższych i tych po których chadzaliśmy codziennie. Odwiedziliśmy też piękną galerię rzeźb i kwiatów. Przy okazji wstąpiliśmy też na oślą farmę, by spróbować mleka oślic. Spróbowaliśmy i inne wyroby.
(4306zdj/1935km/3726zto)