I było to obżarstwo w najlepszym stylu. Zresztą nie ostatnie tego dnia. Opisać szwedzkiego stołu się wprost nie daje, a W. praktycznie ogłupiał na widok rozmaitości serów wszelakich. Jajka 3 minutowe były chyba 2 minutowymi, ale to drobiazg w porównaniu do wyboru dań ciepłych, surówek, kiszonek, oliwek i wypieków wszelakich. Przy czym oprócz wielu typów bułek i chlebków, były jeszcze ciasta w wielkiej obfitości smaków i gatunków. Oczywiście turecki çay i kawa (ta według Erynii była „taka sobie”). Na deser, oprócz słodkości można było dowitaminizować wielością owoców (zawsze były: jabłka, gruszki, śliwki, persymony, granaty, melony, grejpfruty, pomarańcze, banany i kiwi) – również w postaci surówki owocowej. Aby móc się wyturlać z restauracji musieliśmy bardzo pohamowywać nasze „wilcze apetyty”. Pomagała nam w tym znacząco ograniczona pojemność brzuchów.
Był tylko jeden maleńki problem – aby dorwać się do tego sezamu trzeba było dać się zaobrączkować – plastikową taśmą założoną na rękę. W. od razu zaczął mieć alergię na plastik…
Po jedzeniu przeszło nam złożyć swoje syte cielska na fotelach na patio i odczekać do początku doby hotelowej. Recepcjonista ulitował się jednak nad nami i dał nam kartę do pokoju jak tylko został on przygotowany na nasze przyjęcie. Pokój był milusi, standard także był wysoki – typu „Comfort Standardowy pokój z widokiem (z boku) na morze”). Może i morze było z boku, ale okna były od północnego zachodu i nie waliło w nie słońce przez cały dzień od świtu do zmierzchu, więc po bardzo szybkiej aklimatyzacji padliśmy dospać nieprzespaną noc. Na szczęście Erynii udało się otworzyć oczy i dostrzec, że zbliża się niebezpiecznie koniec pory obiadowej, zerwaliśmy się więc z łóżka i popędziliśmy 3 piętra w dół (windą) by zdążyć na końcówkę obiadu. I znowu była wyżerka po same uszy. W. znalazł nawet rybę smażoną, pod którą zamówił sobie białe wino – tureckie (jak szaleć to szaleć). O reszcie długo by pisać, w każdym razie – było wyśmienite, aż wstyd byłoby palców nie oblizać!
Energia zdobyta przy stole bardzo się W. przydała, bo postanowił uruchomić elektroniczną maszynerię do zapisywania wrażeń. I tutaj musiał poprosić do pomocy znaczącą liczbę „panienek rzucających się o ściany” bo, mimo sprawdzenia wszystkiego w domu, padły praktycznie wszystkie systemy łączenia się ze światem – padł nawet bluetooth myszki. Nie wiadomo jakim cudem ustawił się tryb samolotowy, którego wyłączenie (trwałe) zajęło prawie godzinę. Po jeszcze dłuższym czasie udało mu się (przy pomocy „fruwających panienek”) ustawić nawet internet. Niestety interfejs karty SD padł definitywnie, bo mimo sprawnych sterowników tablet nie czytał kart.
Całe te zabawy zajęły W. czas do samej kolacji (18:30) więc ogarnięty nadzieją na wieczorny spacer zaciągnął Erynię do restauracji na sam jej (kolacji) początek. Tam jednak Erynia pokazała co potrafi i podczas gdy W. zamawiał dwa kieliszki czerwonego wina (pod szaszłyki), Ona zamówiła ayran. W takiej sytuacji, mimo szczerych chęci, pomysł wieczornego spaceru nad morze spalił na panewce, szczególnie że rozochocony kelner wpompował w W. praktycznie całą butelkę wina (dolewając mu do kieliszka przy każdej okazji). Wino było nawet całkiem niezłe, lekko taninowe, w smaku bez żadnych szaleństw, ale dobre pod ciemne mięsa. Niestety W. nabrał na talerz również – w ilościach degustacyjnych – kiszonki (ogórek, pomidor, papryka, okra?) i do tego wino to nie pasowało (ale jak poprosił i dostał, to wstyd i obraza wielka byłaby gdyby zostawił niedopite).
Wstaliśmy znowu od stołu cokolwiek ociężali i na wieczorny spacer, ani W. nie namawiał, ani Erynia ochoty nie miała.

Dygresja:
Z ciekawostek hotelowych: znacząca większość klienteli to byli Niemcy, chociaż zdarzali się też Rosjanie i Polacy, a nawet Francuzi. Dlatego też obsługa używała jako języka obcego głównie niemieckiego, chociaż polski i rosyjski także się pojawiał (w postaci pojedynczych słów). Angielski nie był na szczycie listy języków używanych przez obsługę hotelu. Za to opisy hotelowe – instrukcje pokojowe – otrzymaliśmy w języku polskim.
Cały hotel przygotowany (nastawiony) jest tak, by goście nie czuli potrzeby jego opuszczania, a nawet nie chcieli go opuszczać, mając w perspektywie możliwość „utraty” czegoś za co zapłacili – na przykład: posiłków.
W recepcji nie ma nawet mapek Side, by nikomu nie przyszedł do głowy pomysł, że mógłby wyjść z hotelu (nie tylko w hotelu – mapek nie było praktycznie nigdzie).
Jet lag dał jednak znać o sobie. Może nie w formie obciążenia psychicznego, ale bardzo trudno się wstawało po dobrze przespanej nocy (a śniadanie już czekało). Śniadanie zostało zjedzone, lecz przestrzeń za przeszkleniem restauracji nie zachęcała do jakiegokolwiek spaceru – szaroburowietrznie i na dodatek co chwil parę mokro. W. postanowił jednak podjąć jakieś działania spalające te pochłaniane co parę godzin ilości kalorii i zszedł do części SPA. Zaliczył w kolejności basen wewnętrzny, saunę suchą, saunę mokrą i powtórnie basen. Nie to, że poczuł się tym zmęczony, ale brak praktyki zwrócił jego uwagę na niedobory w kondycji. Mimo tego nie zdecydował się na siłownię, którą zawsze uważał za coś nieprzyzwoicie godzącego w zasady życiowe. Jak się chce pobiegać to powinno się biegać po drogach lasach polach a nie po 2 m bieżni z napędem. Jak się chce jeździć na rowerze to (jak wyżej), a nie „stać w miejscu kręcąc nogami”.
Obiad też był obfity, chociaż, zgodnie ze swoimi zasadami: W. jadł głównie mięso, owoce morza i sery – nie zapychając się makaronami, ryżami i ziemniakami, Erynia przejęła chyba tę rezygnację z dodatków mącznoskrobiowych na rzecz „trawy” i oliwek. (W. też czasami brał oliwki – pojedyncze – i testował ich jadalność, nawet specjalnie się nie otrząsając). Owoce i białe wino degustowaliśmy oboje po równo. Po południu mieliśmy spotkanie z rezydentką, na którym nie daliśmy się namówić na wycieczki fakultatywne, za to z przyjemnością posłuchaliśmy o możliwościach biura podróży. Później spróbowaliśmy w hotelu dopytać o wynajem samochodu, ale niezupełnie poszło to po naszej myśli. Nic to, spróbujemy jutro u innych dostawców tego towaru.