Syrakuzy – miasto stare, o którym wiele się czytało i słyszało, było całkiem niedaleko (rapem 130 km od kwatery), więc normalną odpowiedzią na pytanie Erynii dokąd jedziemy?” było „Do Syrakuz”. Trochę większym problemem było określenie miejsc do odwiedzenia w „tych Syrakuzach”, bo jest to miasto bogate w miejsca warte zobaczenia. W. ustawił w nawigacji punkty typu „parking”: przy „Parco Archeologico Neapolis”, przy „Museo Archeologico Regionale Paolo Orsi” i katakumbach św. Jana, przy „Isola di Ortigia” i przy „Castello Eurialo”. Nie miał zbyt wielkich nadziei na wykorzystanie wszystkich tych parkingów, ale cóż szkodziło je ustawić.
I to byłoby tyle w kwestii przygotowań.
Rzeczywistość jak zwykle zaskrzeczała. Zaczęło się od drobnego niewypału ze śniadaniem. Niewiasta, która zazwyczaj obsługuje porę śniadania, trochę się spóźniła, a zastępująca ją kobieta, od obsługi wieczornej, była trochę nie do końca gotowa do podania śniadania. Nie dość, że śniadanie rozpoczęło się po 8:30 (uzgodniliśmy 8:00) to jeszcze nie był gotowy cały zakres dań, a już do bólu nas rozbawiła herbata, o którą poprosimy. Dla niewiasty było to danie tak egzotyczne, że do „zaparzenia” herbaty użyła wody z kranu o temperaturze zbliżonej do otoczenia (tak z 22°C). Trzeba przyznać, że nie wiedzieliśmy czy się śmiać, czy płakać, ale akurat w tym momencie przyszła „Pani śniadaniowa” i tłumaczenie (standardowych) zasad parzenia herbaty poszło znacznie łatwiej. Nie wdawaliśmy się w dywagacje o japońskich ceremoniach…
Po śniadaniu ruszyliśmy w trasę walcząc z nawigacją, która ma co prawda parę typów wyznaczania trasy, ale jeżeli wyłączy jej się (na Sycylii) opcję [Możliwe Drogi Płatne], to wyznacza drogi w zasadzie asfaltowe, ale trudo przewidzieć czy po tym asfalcie coś jeździło przez ostatnich parę lat. Zazwyczaj są wąskie, z dużą ilością zakrętów – a przy tym wszystkim bardzo malownicze i z uroczymi widokami (daleko patrząc), oraz trochę mniej uroczymi, bo na śmieci (blisko patrząc). Tym razem W. od czasu do czasu mówił „Nie!” i sam wybierał kierunek na skrzyżowaniu. W efekcie, zamiast autostradowej obwodnicy Katanii, przejechaliśmy przez „obwodnicę wewnętrzną” też dwupasmową, ale tak jakby przez miasto.
W końcu jednak dojechaliśmy w pobliże Parku Archeologicznego,
zaparkowaliśmy na parkingu płatnym (5 €) i ruszyliśmy napawać się starożytnościami. Na początku zderzyliśmy się z ceną biletów 17 €/osobę (w tym 3 €) za oglądanie prac Igora Mitoraja.
I niby nie jest to zbyt dużo, ale po paru chwilach chodzenia po ogrodzonym terenie W. zaczął używać słów „zagranicznych”, co u niego jest objawem najwyższego niesmaku. Pierwszą z fraz było „bordello totale”! A nasunęło mu się to po obejrzeniu pięknej mapki obiektu z zaznaczonymi trasami (kolorki!) i podaniem czasu koniecznego do ich przejścia, i nawet kodem QR do odpowiedniej strony. Tyle tylko, że kod prowadził do strony z błędem 404 (nie ma takiego adresu), a na całym obiekcie nie znaleźliśmy ani jednej strzałki, opisu czy choćby paska w kolorach z mapy. Na dodatek jeszcze co kawałek natykaliśmy się na przejścia zagrodzone na stale lub czasowo. W efekcie miało się wrażenie lizania cukierka przez szybę, a W. skwitował to kolejną frazą, „wszystko to jest «totalniente»”. I chyba to określenie lepiej opisuje ten Park niż włoskie „niente affatto”. Jedynymi godnymi zawieszenia oka były monumentalne rzeźby (te za +3 €)!
Zniesmaczeni widokiem amfiteatru greckiego – zakaz wstępu bo przygotowania do występów, jaskiń – połowa zagrodzona bo zalana i przez gołębie obr…, największego ołtarza – niedostępny bez przechodzenia po trawnikach (od tyłu) oraz amfiteatru rzymskiego – niedostępny „bo nie” wstąpiliśmy coś przekąsić i wypić w Momento Ristorante. To jeszcze pogłębiło nasze zniesmaczenie. Arancini było najgorsze z dotychczas jedzonych, a napoje – tonik i woda – cenami przebijały sufit (którego nie było nad werandą).
Po tych doznaniach przyszło nam tylko wrócić do auta i przenieść się na drugi z parkingów. Tutaj udało się W. znaleźć miejsce bezpłatne i z widokiem na resztki kościoła Chiesa e Cripta di San Marciano obok trasy prowadzącej do katakumb św. Jana (Catacomba di San Giovanni). Czyżby sami Włosi nie wiedzieli jak ten kościół się nazywa? Bylibyśmy się i może załapali na wycieczkę, ale wizyta włącznie z przewodnikiem (czekanie na przewodnika ponad 20 minut) skutecznie ostudziła zapędy W. Tak więc przeszliśmy do położonego o rzut beretem Muzeum Archeologicznego. I tu już W. dostał foto-kwiku. W futurystycznym budynku wstawiono, w postaci małych rond (A do F), wokół dużego ronda cały zestaw wystaw dotyczących Sycylii od czasów jej powstania. Można z pierwszego ronda-wystawy dowiedzieć się dlaczego część wyspy jest biała (wapienie), a część czarna (skały wulkaniczne). Można stanąć również przy szkielecie mini-słonia i pomyśleć jak by było fajnie gdyby taki słoń wielkości dużego psa przybiegał na wołanie „Słonik do nogi”. Podobno były na wyspie również hipopotamy o podobnej wielkości. A dalej, jak to określiła Erynia, „to już tylko skorupy”. Odpowiedź W. w takich przypadkach też jest niezmienna: „Ale jakie!”. I nawet Erynia musiała przyznać, że bogactwo eksponatów oszałamiało. Od najstarszych skrobaków z krzemienia i obsydianu – i „byle jakiej” ceramiki – po ceramikę malowaną według wzorów sycylijskich i sprowadzaną z okolic (w tym z Egiptu). Znalazły się również i bursztyny co świadczyłoby, że i tutaj dotarł szlak znad Bałtyku. Oprócz „skorup” nie mogło zabraknąć i rzeźb, i elementów użytkowych – szpile, agrafy, korale, groty itp. – wszystkiego tyle, że nie do spamiętania, nie mówiąc już o spamiętaniu opisów miejsc i kultur znajdujących się przy każdym kawałków wystawy.
Zwiedzania (i chodzenia w trybie powolnym) było tyle, że po „Parku” i Muzeum Erynię zaczęło boleć, uszkodzone przed laty, kolano. W połączeniu z późną godziną – trzeba było jeszcze wrócić na kwaterę – postanowiliśmy resztę Syrakuz zostawić „na kiedyś” i ruszyliśmy z powrotem. W. udało się co prawda jeszcze zatrzymać przy „Castello Eurialo” – ale bramy były już zamknięte.
Trasa powrotna zajęła nam dużo więcej czasu niż byśmy chcieli – popędzani głodem i pragnieniem – bo obwodnica autostradowa Katanii stała (lub samochody sunęły po niej w tempie godnym ślimaka), ale jakoś nie umarliśmy z głodu i z pragnienia, a nawet zdążyliśmy wziąć prysznic przed wyśmienitą kolacją. Tym razem Erynia wybrała ravioli sosie grzybowym, a W. stek wołowy w pistacjach… Cudo!
Koty też tak uważały nie odstępując W. na krok, a czasami i trącając łapą!
Syrakuzy
Szukaj
Kategorie
Lata
…komentarze.
Galeria albumów
ogólne…
RODO
Przydasie
-
Nasze miejsca:
- Bura (Bora) i powrót
- Stećci i jeziorka
- Wykopaliska i twierdze
- Split
- Brela
- Trogir
- Trasa do Breli
- Powrót ze Słowacji
- Bankomat i degustacja
- Malá Tŕňa i Veľká Tŕňa
- Forza d’Agro i powrót
- Sant’Alesio i Savoca
- Taormina i Castelmola
- Syrakuzy
- Wokoło Etny
- Wąwóz Alcantara
- Pępek, bikini i kwatera
- Caccamo
- Jaskinia i statek
- „P. Depresja”
- Monreale i Corleone
- Cefalù – historyczne
- Cefalù – hotel i spacer
- Droga na Sycylię
- Sery polskie i szwajcarskie
- Dworek i nostalgia
- Birsztany
- Rumszyszki (Rumšiškės)
- Augustów
- Prusowie
- Wiadukty, Trójstyk i Puńsk
- Supraśl
- Toszek
- Muzeum w Bóbrce
- Lesko
- Synagoga i skansen
- Dworek, muzeum i piwo
- Żydowski Lublin
- Stare Miasto w Lublinie
- Lublin – zamek
- Lublin wieczorem
- Alvernia Planet
- Muzeum pożarnictwa w Alwerni
- Wilamowice i Stara Wieś
- Muzeum Wilamowskie
- Alanya
- Altınbeşik i dwie wioski
- W górach Taurus
- Perge i Antalya
- Aspendos i Sillyon
- Side
- Wielkie żarcie
- Sanktuaria i kolej
- Dwa kościerskie muzea
- Płotowo i Lipusz
- Kozie sery i lenistwo
- Do Parszczenicy
- Brno – kości i piwo
- Špilberk
- Brno – muzeum i katedra
starsze w archiwum



