browser icon
Używasz niezabezpieczonej wersji przeglądarki internetowej . Należy zaktualizować przeglądarkę!
Korzystanie z przestarzałej przeglądarki sprawia, że komputer nie jest zabezpieczony. Proszę zaktualizować przeglądarkę lub zainstaluj nowszą przeglądarkę.

Aspendos i Sillyon

W tym samym miejscu w starym Side, gdzie wczoraj Erynia kupiła wizytę w hammamie, udało jej się zamówić również samochód w bardzo przyzwoitej cenie 150 € za 4 dni, z pełnym ubezpieczeniem, na 10 rano. Nie ważne, że był to fiat Aegea z przebiegiem 145 tys. km, ale całkiem ładnie jeździł i miał wszystko co potrzeba (no może oprócz nawigacji, ale w końcu od czego są Mapy.cz w postaci aplikacji na komórce). Samochód podstawiono nam pod hotel, nawet parę minut przed 10. (aż dziwne, że przed czasem – w Turcji?!) i po podpisaniu umowy mogliśmy ruszyć w pierwszą trasę, tym samym zrywając z All Inclusive. Wybraliśmy kierunek zachodni mając nadzieję, że uda nam się dotrzeć do Antalyi. Niestety przystanki pośrednie zajęły nam na tyle dużo czasu, że zrealizować tego celu nam się nie udało.
do albumu zdjęć

Akwedukt


Na pierwszy ogień poszło Aspendos (Belkis) z wielkim, odnowionym teatrem rzymskim. Oczywiście W. musiał zmodyfikować trasę na miejscu i zacząć od, stojących w pobliskiej wiosce i na jej polach, ruin akweduktu prowadzącego do Aspendos. W efekcie objechaliśmy dookoła całą górę – wyglądającą jak góry stołowe – by dotrzeć w końcu pod bramę wejściową do miasta.
Tym razem cena biletu to 15 € od osoby (płatność był jednak w lirach 552 TL/os.), ale ta cena wydała nam się znacząco bardziej odpowiednia do wartości oferowanego towaru. Przede wszystkim, tuż przy wejściu, był ten właśnie amfiteatr.
do albumu zdjęć

Amfiteatr

I trzeba powiedzieć, że suma (część zachowana + część odrestaurowana) osiągnęła znaczącą wartość estetyczną, chociaż podniesiony proskenion, oklejony pomalowanym styropianem, jakoś nie pasował W. do rzymskiego teatru. Nawet nie można było sprawdzić czy nie popsuł akustyki, bo liczba zwiedzających to miejsce trochę to utrudniała. Po pięknych marmurowych schodach weszliśmy na koronę teatru i obeszliśmy całość, podziwiając go z góry. A potem… trzeba było po tych wąskich, a stromych, schodach zejść.
do albumu zdjęć

Miasto

Zeszliśmy, a nawet weszliśmy ponownie na wysokość amfiteatru ścieżką do centrum dawnego Aspendos, gdzie czekali już na nas archeolodzy, którzy właśnie prowadzili wykopaliska i renowacje. Odkopali bowiem drogę wjazdową do miasta, prowadzącą przez wcześniej odkopaną bramę i właśnie naprawiali jej powierzchnię układając równo wielkie płaskie głazy zakrywające, głęboki na ponad metr kanał, biegnący środkiem drogi. Kawałek dalej W., zamiast pójść prosto, skręcił za strzałką kierującą na akwedukt. No i dotarliśmy do miejsca, do którego dopływała woda prowadzona po widocznych aż prawie po widnokrąg przęsłach akweduktu. W pobliżu było parę ogrodzonych jam, wyglądających na nieodkopane zbiorniki na wodę. Nie podejmujemy się przewidywania jak by wyglądały odkopane i udostępnione do zwiedzania (po linie?).
Dalej już iść się nie dało, więc po przejściu niewielkiej pętli doszliśmy do agory. Plac był wielki, ale bez żadnych kolumn, za to po jednej ze stron stały mury jakby pomieszczeń mieszkalnych, albo straganów, na dole, a mieszkalnych na górze. W jednym z takich „przedziałów” młoda Turczynka doczyszczała piękną mozaikę. Niestety, nieczuła na wdzięki W., nie pozwoliła sfotografować mozaiki.
Po przejściu całego, zastawionego elementami murów, placu i obejrzeniu okolic jego drugiej strony, wróciliśmy na jego początek obejrzeć bazylikę – czworokątną budowlę z łukowatymi bramami. W. znów usłyszał znany tekst „znowu te kamienie” i mogliśmy już wrócić do samochodu. Mogliśmy, ale W. oczywiście musiał zobaczyć wejście opisane: wzgórze teatralne. Może i tekst był trochę inny, ale z płaskiego szczytu wzgórza widać było cały amfiteatr jak z lotu ptaka, a w drugą stronę panoramę Aspendos.
Amfiteatr ze wzgórza teatralnego

Amfiteatr ze wzgórza teatralnego

Oprócz widoków W. spotkał miłego pana pokazującego mu monety rzymskie i greckie – stare (lub podróbki). W. nie zagłębiał się w temat, obejrzał, pochwalił ich urodę i podziękował za pokazanie. W żadnym przypadku by ich nie kupił, nawet gdyby przyjechał samochodem, a nie wracał samolotem. W każdym przypadku mógłby to być małoopłacalny zakup.
Bardziej do W. pasowało zejście drogą inną niż wszedł. Była znacznie krótsza, a że prowadziła trochę zarośniętymi serpentynkami, to przecież żaden problem. Co prawda wyszedł na teren ogrodzony, ale to też (dla niego) nie był problem. W końcu na górze, gdy wchodził na ścieżkę, nie było tam żadnego znaku zakazu.
Opuściwszy Belkis W. skręcił ostro w lewo, bo dojrzał kierunkowskaz na seldżucki most z XIII w.
do albumu zdjęć

Most seldżucki

Może on i był z wieku XIII, chociaż w miejscu tym stał już wcześniej most rzymski, ale z dawnego posadowienia pozostały tam raptem dwie smętne resztki, po jednej z jego stron. Widać po nich, że stary most był wyższy o co najmniej parę metrów od obecnie użytkowanego. Nie można przy tym mostowi ująć malowniczości, ale jednak co stary to stary.
Trochę nam te spacerki czasu zajęły, więc nie omieszkując, ruszyliśmy do drugiego punktu „po drodze”. Był to Sillyon, takoż antyczne miejsce ze stadionem przy wejściu i zabudowaniami forteczno-religijnymi wyżej. Droga do Sillyon, dzięki współpracy W. z GPS-em (Mapy.cz) prowadziła przez tereny silnie rolnicze, zajęte głównie przez tunele foliowe wypełnione owocami i warzywami w różnym stadium rozwoju, rozkwitu i „rozowocowania”. Między tunelami prowadziły dosyć wąskie za to całkiem kręte drogi. Interesujące doświadczenie, zwłaszcza, gdy ktoś jechał z naprzeciwka.
do albumu zdjęć

Sillyon


W samym Sillyon, też prowadzone były prace renowacyjne, tylko trudno było określić czy archeologiczne czy porządkowe, bo panowie zajmowali się głównie usuwaniem krzaków. Po obejrzeniu nimfeum i cmentarza, W. zachciało się wyjść na szczyt góry (także płaski) przy brzegu którego widać było starodawne mury i tam chyba była główna część dawnego miasta. Może wybrał złe miejsce startowe, albo zły kierunek, bo przy bastionie Erynia odmówiła dalszego wspinania się, a W. zrozumiał był ją i jak trochę przechodzona kozica zaczął wspinać się kozimi ścieżkami. Na szczyt nie doszedł bo po niedługim (dla niego) czasie dotarł do gruzowiska głazów wyglądających na zawaloną jaskinię (na zdjęciach Google widać, że było to w pobliżu amfiteatru). Nawet kozice zostawiły tam swoje pozostałości (ze strachu?!). W. nic nie zostawił, bo nawet on zrozumiał, że są sytuacje, w których unoszenie się honorem może prowadzić do bolesnych upadków. W końcu wszystko co się uniosło wcześniej czy później musi zejść w dół (lub spaść w dół). Jemu udało się zejść i gdy dotarł do Erynii solennie jej podziękował za jej decyzję, bo istniało duże prawdopodobieństwo, że gdyby poszła za nim to najpierw by go zabiła (za głupie pomysły), a po tym by sama umarła ze strachu bojąc się zejść. A tak zeszła spod bastionu o własnych siłach tylko odrobinę psiocząc na piargi i głód.
Ponieważ piargi się skończyły a głód nie, to podjęliśmy (prawie) jednogłośną decyzję, że trasa zostaje niniejszym zakończona i wracamy na kolację do hotelu.
Tak też zrobiliśmy, ku obopólnemu zadowoleniu.
poprzedni
następny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.