Poranek przywitał nas szarymi chmurami, z których czasami coś pokapywało. Zeszliśmy na śniadanie licząc na to że w międzyczasie coś się zmieni. Śniadanie było jak najbardziej odpowiadające gwiazdkom hotelowym, przy czy jak zawsze przy „pierwszym razie” należało przetestować jakie smaki są serwowane. Było w czym wybierać zarówno od strony różnorodności jak i smaków. Nawet Erynii jakoś bardziej smakowało – bo było mniej ludzi (śniadanie trwa 3 godziny, a obiadokolacja tylko 2, więc i ścisk był mniejszy). Mimo że czasu śniadaniowego sobie nie żałowaliśmy, to i tak padać nie przestało. W. coś próbował wspominać, że nie ma co jechać do Trogiru, bo w deszczu to i żadna przyjemność ze zwiedzana, a i zdjęcia nie są najlepsze gdy deszcz obiektyw zalewa. Nie przekonało to jednak w najmniejszym nawet stopniu Erynii, która stwierdziła: to 80 km stąd, a w ogóle to deszczyk jest drobny. No to pojechaliśmy. I rzeczywiście, po parunastu kilometrach deszczyk przestał mżyć, a gdy dojechaliśmy pod Trogirską starówkę to nawet i słoneczko wystawiało chwilami swój pulchny pysiaczek (żeby nie było, to tekst W., a Erynia prawie spadła z krzesła jak to przeczytała).
Po drodze W. powiedział parę ciepłych słów (czytaj gwiazdek) chińskiej nawigacji, która co prawda jest dobra, ale mimo „dożywotniej gwarancji” praktycznie nie przygotowuje aktualizacji map – mimo naszych kilkukrotnych monitów, słyszymy „jeszcze nie ma”. W efekcie, co prawda pojechaliśmy nową, szybką trasą (której nie było na mapach nawigacji), ale za to nie przejechaliśmy malowniczych nadmorskich miasteczek. Nic to – odbiliśmy to sobie w drodze powrotnej.
Znaleziony na mapie parking, przy wejściu na wyspę z historycznym centrum Trogiru, okazał się parkingiem płatnym (2 €/h), za to był parę metrów obok futurystycznej kładki przez fosę – nie było jej nawet na mapach googlowatych. A miała ona swój dodatkowy urok, dając również możliwość zabawienia się w chodzenie po linowej siatce parę metrów nad wodą. Poza tym była przy jednym z końców wyspy, w pobliżu wieży świętego Marka – malowniczej, acz zamkniętej – oraz Twierdzy Kamerlengo – otwartej, ale z wejściem płatnym (5 €/osobę).
Oczywiście nie odpuściliśmy sobie takiej możliwości i popałętaliśmy się i po blankach, i po wieży tej twierdzy, obserwując i samą warownię, i jej okolicę – bardzo malowniczą, bo i architektura, i woda, i wszelkiego typu obiekty pływające tworzyły piękny obraz nadmorskiego miasteczka z długą historią.
Po wyjściu z twierdzy zagłębiliśmy się w przestwór starego miasta (całe 300 x 400 m) obijając się co kawałek o restauracyjne stoliki i manewrując pomiędzy turystami – jak po sezonie jest ich tylu, to ile ich musi być w sezonie?! Ponieważ tenże „przestwór” był dosyć niewielki (gdyż ograniczony rozmiarami wyspy) to i ciekawe historycznie miejsca leżały blisko siebie.
Bez większego więc trudu obejrzeliśmy:
Dzwonnicę kościoła św. Michała – zamknięta, ale ładnie się prezentowała wśród palm.
Kościół i klasztor św. Dominika – otwarte, aczkolwiek wchodziło się bocznymi drzwiami(2€/os.) i przez przedsionek z pięknymi ikonami wchodziło się na wirydarz, obramowany krużgankiem z kolumnami, wypełniony sadem cytrusowym ze studnią pośrodku.
Następnie weszliśmy w obręb murów przez południową bramę miejską, prostą w wystroju lecz urokliwie umiejscowioną wśród starej zabudowy, i doszliśmy do Placu Jana Pawła II, w pobliżu którego znajduje się wiele miejsc wartych zobaczenia. W tym:
Muzeum Sztuki Sakralnej (gdzie można było kupić bilety wstępu do katedry, i nie tylko) z małym lecz ciekawym zbiorem ikon i obok – kościołem św. Sebastiana, wyglądającym właściwie jak kaplica z trzema sarkofagami i zdjęciami ludzi, którzy (chyba) zginęli w czasie wojny o niepodległość Chorwacji (1991–1995) – przynajmniej daty ich śmierci były w tym okresie.
Naprzeciw stoi Katedra św. Wawrzyńca z pięknie rzeźbionymi odrzwiami, najstarszą renesansową kaplicą w Chorwacji, ciekawym ołtarzem głównym, pięknie rzeźbionymi stelami i Baptysterium – trochę mniej ciekawym, oraz wieżą, na którą wiodły wąskie i strome schody, a z której roztaczał się piękny widok na miasto i stare, i nowe.
I to już był właściwie koniec wyspy, która oprócz tych sztandarowych obiektów wypełniona była (nomen omen) „po brzegi” piękną starą zabudową kamienną, niekiedy rzeźbioną, z ciekawymi przejściami pomiędzy budynkami nad ulicą oraz restauracjami wszelakiego autoramentu. To ostatnie zaczęło powoli zwracać naszą uwagę ze względu na pewne niedobory zgłaszane przez nasze brzuchy. Rzuciliśmy jeszcze tylko na północną bramę miejską i poszliśmy za głosem brzucha szukać restauracji. Co prawda W. wypatrzył na początku spaceru restaurację Kamerlengo – do której właśnie dowieziono świeżutkie owoce morza w „skorupkach” (muszlach różnych!), ale przechodząc wśród innych restauracji trafiliśmy na Konobę Toma (z pozdrowieniami dla M.!). No nie mogliśmy jej ominąć, szczególnie że serwowała, poszukiwaną przez Erynię dla W., pašticadę (hrvatska pašticada) – a jest to wołowina duszona w słodko-kwaśnym sosie, nadziewana w oryginale czosnkiem i boczkiem – niestety tutaj (chyba ze względu na gusta durnych turystów) nadziewana jedynie marchewką – podawana z kluseczkami. W sumie danie bardzo ciekawe, sosik z posmakiem kompotu bożonarodzeniowego… tylko ta marchewka! Erynia z podziwem patrząc na W. pochłaniającego bardzo obfitą porcję, sama zadowoliła się spaghetti z owocami morza.
Można powiedzieć, że to był ostatni punkt programu i pozostało nam już jedynie wrócić do samochodu przez „uroczą kładkę” (znowu ze śmiechem przeszliśmy po kratce z lin ku zdziwieniu „dorosłych” turystów), opłacić parking i ruszyć, tym razem trasą nadmorską do hotelu.
Trzeba przyznać, że była ona nad wyraz malownicza, a jedynym dysonansem były pozostałości wielkiego pożaru, który wybuchł w pobliżu Jesenicy w połowie sierpnia 2025 r.
Po dotarciu do hotelu poważnie zastanawialiśmy się czy dwie godziny wystarczą na takie opróżnienie żołądków by zmieścił się w nas jeszcze hotelowy obiad. Postanowiliśmy sprawdzić i parę minut po 19. zeszliśmy do restauracji, gdzie jak i wczoraj przywitał nas gwar szkolnej przerwy zabijający (w Erynii) cały smak wszelkich potraw. Trochę się w nas jeszcze zmieściło, chociaż W. trochę narzekał na nie najlepiej zgrillowany filet z tuńczyka, za to nie mógł opanować pożerania słodkich cytryn, a właściwie kwaśnych, żółtych mandarynek, które uwiodły go już wczoraj.
Trogir
4 odpowiedzi na Trogir
Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi
Ta strona używa Akismet do redukcji spamu. Dowiedz się, w jaki sposób przetwarzane są dane Twoich komentarzy.
Szukaj
Kategorie
Lata
…komentarze.
Galeria albumów
ogólne…
RODO
Przydasie
-
Nasze miejsca:
- Bura (Bora) i powrót
- Stećci i jeziorka
- Wykopaliska i twierdze
- Split
- Brela
- Trogir
- Trasa do Breli
- Powrót ze Słowacji
- Bankomat i degustacja
- Malá Tŕňa i Veľká Tŕňa
- Forza d’Agro i powrót
- Sant’Alesio i Savoca
- Taormina i Castelmola
- Syrakuzy
- Wokoło Etny
- Wąwóz Alcantara
- Pępek, bikini i kwatera
- Caccamo
- Jaskinia i statek
- „P. Depresja”
- Monreale i Corleone
- Cefalù – historyczne
- Cefalù – hotel i spacer
- Droga na Sycylię
- Sery polskie i szwajcarskie
- Dworek i nostalgia
- Birsztany
- Rumszyszki (Rumšiškės)
- Augustów
- Prusowie
- Wiadukty, Trójstyk i Puńsk
- Supraśl
- Toszek
- Muzeum w Bóbrce
- Lesko
- Synagoga i skansen
- Dworek, muzeum i piwo
- Żydowski Lublin
- Stare Miasto w Lublinie
- Lublin – zamek
- Lublin wieczorem
- Alvernia Planet
- Muzeum pożarnictwa w Alwerni
- Wilamowice i Stara Wieś
- Muzeum Wilamowskie
- Alanya
- Altınbeşik i dwie wioski
- W górach Taurus
- Perge i Antalya
- Aspendos i Sillyon
- Side
- Wielkie żarcie
- Sanktuaria i kolej
- Dwa kościerskie muzea
- Płotowo i Lipusz
- Kozie sery i lenistwo
- Do Parszczenicy
- Brno – kości i piwo
- Špilberk
- Brno – muzeum i katedra
starsze w archiwum


Tyle, że wtedy to chyba rzeczywiście były rejsy głównie dla mieszkańców. Poza nami było może kilku turystów, reszta to miejscowi. Kurs trwał w sumie niewiele dłużej niż autobusem, który jechał dookoła.
To Wam się dobrze trafiło. My z Breli raczej nie mieliśmy szans na transport drogą wodną, więc ograniczaliśmy się do auta, w dzień – rzecz jasna 😉
Pamiętam, że do Trogiru płynęliśmy ze Splitu taką taksówką wodną – nie turystyczną, więc była względnie tania. Ale wysiedzieć się pod pokładem nie dało z powodu smrodu spalin 😀
Teraz firmy proponują wiele rejsów – ale po sezonie to trzeba ich (rejsów) trochę poszukać.