Korona(ś)wirus sprawił, że wszelkie dalsze podróże zostały odłożone ad kalendas graecas. W tej sytuacji, pozostaje tylko powspominać podróże przeszłe i zaprzeszłe, z taką pewną nieśmiałością myśląc o przyszłości. Kilka lat temu popełniliśmy wpis o bazarach. Od tego czasu, zdążyliśmy zobaczyć kilka nowych, więc warto byłoby dorzucić je do listy.
Pełne powabu „oczy” wymalowane na rybackich łodziach, a wypatrzone na zdjęciu u koleżanki blogerki sprawiły, że znaleźliśmy się na Malcie, również w miejscowości Marsaxlokk, gdzie owych łódkowych „ócz” jest zatrzęsienie. Wioska ta, poza byciem bazą dla niebieskich łódek, słynie również z niedzielnego targu (zasadniczo) rybnego, choć również z elementami made in China. Samo targowisko nie wywarło na nas wielkiego wrażenia, zapamiętaliśmy chyba tylko zniechęcone miny sprzedawców, unikających jak tylko się da nachalnych fotografów. Odpuściliśmy.
Dużo ciekawszym miejscem dla nas było Ta’ Qali – tak zwana crafts village – którą dowolnie przetłumaczyliśmy jako wioskę rzemieślników. Nie jest to właściwie wioska lecz lotnicze hangary zaadaptowane na warsztaty rzemieślnicze. A miejsce miało historię bogatą. Przedwojenne lotnisko służyło w czasie wojny jednostce RAF broniącej wyspę przed atakami z powietrza. I służyło tak do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Potem przekształcono je w tereny rekreacyjne, do dzisiaj są tam ogrodzone tereny do „wybiegiwania” psów, a następnie udostępniono teren rzemieślnikom profesji wszelakich. Są tu fabryczki, manufaktury, atelier i warsztaty szkła, drewna (sztuka użytkowa + meble), metaloplastyki, jubilerstwa i obróbki kamieni półszlachetnych. Szczególnie bogato reprezentowane były szkła maltańskie w bardzo bogatej stylistyce – każdy tam znajdzie coś dla siebie.
Kolejne lata znów rzucały nas na południe Europy. Dzięki odpałowi W. wylądowaliśmy na kanaryjskiej la Palmie, gdzie, rzecz jasna, nie mogliśmy przegapić targowiska w stolicy wyspy, Santa Cruz de la Palma. Targowisko owo znajduje się w estetycznym, zadaszonym budyneczku Plaza de Mercado. To tu, poza standardowymi, owocami, rybami i kwiatami, można się załapać na świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej, albo jego, wzbogaconą o lokalny rum oraz miętę, wersję – zdaje się, że na świecie mówią na to mohito. Nie czarujmy się, sam sok trzcinowy jest mdły w smaku, wzmocnienie staje się zatem koniecznością…
Kolejnym interesującym targiem był targ rolniczy w miasteczku El Paso. Oprócz świeżych owoców i warzyw, można tu było jeszcze zakupić miód, konfitury z lokalnych owoców (w tym z kiwi), gotowe mieszanki soli (rzecz jasna z salin Fuencaliente) z ziołami i przyprawami, sery, wyroby jubilerskie z kamienia wulkanicznego oraz wełniane babcine narzutki zrobione na drutach. Co kto lubi. My ograniczyliśmy się do owoców. W. musiał oczywiście kupić coś czego jeszcze nie próbował – zwyczajne banany! Dobre były, chociaż trochę inne w smaku – lekko kwaskowate i pachnące. Zupełnie coś innego, niż to co leży w koszach w polskich sklepach.
Ostatnie z targowisk odwiedzone na wyspie, to Mercadillo de Puntagorda. Było chyba największe i najbardziej różnorodne „w treści”. Co prawda wygłaskane i wychuchane – nie tak jak targowiska na wschodzie i południu, ale też miało swój urok.
Z Wysp Kanaryjskich niedaleko jest na Maderę. Wyspa ta jest rajem dla ogrodników i frutarian (choć dla normalnych też…), a wizyta na targowiskach jest wręcz obowiązkowa. Wszyscy właściwie zaczynają od Mercado dos Lavradores w stolicy wyspy – Funchalu. Sam mercado zajmuje dwupiętrowy budynek, a na patio rośnie sobie drzewo. Nas zainteresowało pięterko, gdzie W. dosłownie stracił głowę dla kwiatków (te strelicje!), a oboje straciliśmy ją dla tamtejszych owoców. Tu musimy ostrzec, że maderscy sprzedawcy w niczym nie ustępują swoim tureckim kolegom, z wprawą wciskając oszołomionym turystom niedojrzałe owoce po zawyżonej cenie.
Przeciwieństwem Mercado dos Lavradores jest niedzielny targ w Santo da Serra. Służy on głównie mieszkańcom choć i tam już dojeżdżają autokary z turystami. Dużo większy, z częścią tekstylną (i korkową, gdyż to w końcu Portugalia) mniej wycacany, mniej radujący oko estetyką, za to z cenami dla ludzi. Poza tym można spożyć ponchę na miejscu (ten rum mocno trącił bimbrem) oraz sidrę (tego trunku nie polecamy – smakował gorzej od francuskiego cydru rzemieślniczego, czyli napoju z przefermentowanych zgniłych jabłek) i przegryźć bolo de caco czy innymi specjałami ze stoisk.
Kolejnym krajem, gdzie można dostać oczopląsu od nadmiaru kolorów i egzotyki jest Turcja, którą także lubimy poznawać od strony bazarów.
Chyba każdy kojarzy Stambulski Grand Bazaar (Kapalıçarşı), miejsce, dzięki historii, malowniczości i egzotyce, popularne jest nie tylko wśród turystów ale i filmowców. Cóż, w naszym przypadku była to opcja „veni, vidi… fugi” (przybyłem, zobaczyłem… uciekłem). Podobnie zareagowaliśmy na bazar Egipski. Nie, żeby nie były piękne czy fotogeniczne, bo były. Były też zatłoczone, z grubo(!) przeszacowanymi cenami i sprzedawcami będącymi mistrzami we wciskaniu rzeczy w sumie niepotrzebnych za kwoty w sumie bajońskie. Tak, przyznajemy, raz daliśmy się naciąć. Żeby nie było, absolutnie nie zniechęcamy do zwiedzania czy robienia zakupów na bazarach. Bardzo mile wspominamy wizytę na bazarze w niedocenianym przez turystów, a również bogatym w historię i zabytki Edirne. Być może dzięki temu niedoszacowaniu ceny są znacznie przyjemniejsze dla portfela, sprzedawcy mili lecz nienachalni, a i samo miejsce było czyściuteńkie, co wśród targowisk jest rzadkością. Po drugiej stronie Turcji, jak i w skali czystości, znajduje się Şanlıurfa, gdzie wedle legendy miał się urodzić Abraham. Czy tam patriarcha się urodził, tego nie wiemy, ale biorąc po uwagę, że kilkanaście kilometrów od miasta znajdują się ruiny Göbekli Tepe, najstarszego znanego miejsca kultu stworzonego przez człowieka (datowanego na 10 tys. lat p.n.e.), nie byłaby to rzecz nieprawdopodobna. Wracając do bazaru, może i był mniej wycacany niż te w Stambule, dużo brudniejszy od tego w Edirne, ale zdecydowanie dla ludzi. Tam polecamy szczególnie spróbować lokalny odpowiednik kawy – Menengiç kahvesi – przygotowywany na bazie pistacji.
Na sam koniec zostawiamy ciekawostkę, jaką był targ bydła gdzieś przy drogach Anatolii. Rzecz jasna, świni tam nie uświadczy, za to wszelakiej rogacizny było zatrzęsienie. Pomijając sam przedmiot sprzedaży, rozczuliły nas wygodne kanapy stawiane bezpośrednio na piaszczystym gruncie, a przy nich przenośne piecyki, na których parzyła się herbata. Nie wiemy, czy panowie tam wypoczywali czy dobijali targu, w każdym razie jedno nie wykluczało drugiego.
Na zupełnie inne klimaty targowe można się natknąć na Ukrainie. Mieliśmy to szczęście w huculskim Kosowie koło Kołomyi. Szczęście polegało również na tym, że trafiliśmy tam tuż przed prawosławną Paschą (odpowiednikiem naszej Wielkanocy). Poza bazarowymi standardami (kiszonkami wszelkiego typu, chlebem, serami, rybami, mięsem i śmietaną w której łyżka stała), można było się natknąć na autentyczne stroje huculskie sprzed kilkudziesięciu lat, kierpce, starą ceramikę, jak również nowsze wersje jednego i drugiego, inspirowane starymi wzorami. Do tego koszyki, pisanki (z jajek oraz drewniane), wszelkiego typu drewniane durnostojki, czasami „ekstraordynaryjnej” urody, jak również ciasta paschy (na oko baby drożdżowe). Byliśmy tak zachwyceni, że nie przeszkadzał nam deszcz ani błoto – miejscami po kostki. Wszak plac targowy znajdował się na klepisku… Po wyjściu z targu warto rozejrzeć się po okolicy – tak zdobionych studni w Polsce się nie zobaczy.
Wspomnienia o bazarach [2]
Szukaj
Kategorie
Lata
…komentarze.
- Erynia - Alvernia Planet
- Alicja - Alvernia Planet
- w. - Wilamowice i Stara Wieś
- Pudelek - Wilamowice i Stara Wieś
- Erynia - Muzeum pożarnictwa w Alwerni
- Krystyna - Muzeum pożarnictwa w Alwerni
- w. - Wilamowice i Stara Wieś
- Alicja - Wilamowice i Stara Wieś
- w. - Muzeum Wilamowskie
- Pudelek - Muzeum Wilamowskie
- Erynia - Muzeum Wilamowskie
- w. - Muzeum Wilamowskie
Galeria albumów
ogólne…
RODO
Przydasie
-
Nasze miejsca:
- Alvernia Planet
- Muzeum pożarnictwa w Alwerni
- Wilamowice i Stara Wieś
- Muzeum Wilamowskie
- Alanya
- Altınbeşik i dwie wioski
- W górach Taurus
- Perge i Antalya
- Aspendos i Sillyon
- Side
- Wielkie żarcie
- Sanktuaria i kolej
- Dwa kościerskie muzea
- Płotowo i Lipusz
- Kozie sery i lenistwo
- Do Parszczenicy
- Brno – kości i piwo
- Špilberk
- Brno – muzeum i katedra
- Brno – spacer
- Do Brna
- Urodzinowa niespodzianka
- Winiarnia Begala
- Winiarnia Hornik
- Wisząca kładka i Zamek
- Winiarnia Macik
- Malá Tŕňa II
- Będzin – miasto i Żydzi
- Będzin – nerka i pałac
- Będzin – kirkut i zamek
- Dolní Kounice [2] i Veveří
- Dolní Kounice [1]
- Velké Pavlovice [3]
- Velké Pavlovice [2]
- Velké Pavlovice [1]
- Safranbolu i Hadrianopolis
- Divriği
- Karahan Tepe i Göbekli Tepe
- Herbata i Dara
- Most w Malabadi i Zerzevan Kalesi
- Koty i Ahtamar
- Van – muzeum i twierdza
- Pałac Ishaka Paszy i wodospad
- Śniadanie z kotem… i Kars
- Ardahan, Kars i Katerina
- Przez Goderdzi do Turcji
- Dom rodzinny i winiarnia
- Most i wodospad Machunceti
- Bazar, plaża i ogród botaniczny
- Park dendrologiczny
- Sameba
- W Batumi… deszcz
- Batumi po latach
- Poranek u Daro
- „Przejście/a” graniczne
- Do Sarpi, po latach
- Marina i dwa muzea
- Fort i muzeum fotografii
- Monte i dwa ogrody
- Klasztor i ciastka
starsze w archiwum