Na zewnątrz budynku znajdowało się jeszcze lapidarium z tablicami z czasów wczesnobizantyjskich (wyrzeźbione krzyże wskazywały na niemuzułmańskie pochodzenie).
Jadąc w kierunku Kapadocji zoczyliśmy napis „Yazılıkaya” na drogowskazie kierującym do skalnej świątyni. Spojrzeliśmy tylko po sobie, W. skręcił. Tu nadmienić należy, że poprzedniego dnia Erynia święcie przekonana, że Yazılıkaya znajduje się kilkadziesiąt kilometrów dalej, a na dodatek w innym kierunku zrezygnowała z jej zwiedzania. Na szczęście, pomyłka wyjaśniła się w samą porę. Świątynia jest dużo mniejsza niż stolica (to zrozumiałe), można ją obejść w kilka minut, przeciskając się między skałami. Tradycyjnie przed wejściem nagabywali nas miejscowi rzemieślnicy, wyrabiający biżuterię oraz kamienne figurki i rysunki w kamieniu wzorowane na rytach naskalnych świątyni. I tym razem nie daliśmy się skusić – nie chcemy zawalać domu durnostojkami, a i nie wszystko będziemy „prezentować”.
Kolejnym nieplanowanym punktem programu była wizyta na przydrożnym targu bydła. Zwierzyna (owce, kozy i krowy) była trzymana w prowizorycznych i mniej prowizorycznych zagrodach przysłoniętych folią, w każdej stały koryta z paszą i wodą. Co jakiś czas pracownicy polewali podłogę wodą za szlaucha, tak więc nieczystości spływały wydrążonym korytem wiodącym środkiem przejścia, po którym szli ludzie. Trzeba było patrzeć jak się stawia nogi. O upajających zapachach też nie będziemy wspominać (W.: – bez przesady, zapachy były naturalne i „świeże” żadnego zastanego smrodu gnoju, zresztą w większości zagród oprócz składu pokarmu były i miejsca do spania dla właścicieli/obsługi). Byliśmy tam jedynymi obcymi, może właśnie dlatego W. wręcz był zaczepiany by wszedł do zagrody, pooglądał zwierzęta z bliska czy też by zrobić zdjęcia gospodarzom czy zwierzętom. Ten to ma szczęście. Erynia korzystała przy okazji. (Później dostrzegaliśmy tego typy targi w pobliżu prawie każdego większego miasta.)
Zanim dojechaliśmy do Ortahisar, W. wiele razy zatrzymywał samochód, by z uporem maniaka robić za Japończyka i z dzikim wzrokiem obfotografowywać góry, skały, i dziury w skałach będącymi śladami po dawnych mieszkańcach. Jednym z takich miejsc było Sarıhıdır nad rzeką Kızılırmak gdzie zdjęcia robił nie tylko W., ale i jacyś młodożeńcy. Zaraz po dotarciu do hotelu mieliśmy zamiar wyskoczyć coś zjeść. Tymczasem okazało się, że mamy opłacone noclegi wraz ze śniadaniem oraz kolacją, to ostatnie jakoś przegapiliśmy przy rezerwacji. Aby nie umrzeć z głodu do kolacji, zjedliśmy melona kupionego na przydrożnym stoisku w drodze do Hattuszy. Był wyśmienity w smaku i zapachu chociaż z zewnątrz prawie nie pachniał.
Czy zwierzęta wyraziły chociaż zgodę na zrobienie zdjęć? 😀
Tak – wolały zdjęcia niż nóż, ale i tak co niektórym nie udało się uniknąć spotkania. W końcu Kurban Bajram rządzi się swoimi prawami. Patrz: https://stykkultur.pl/turcja-kurban-bajram/