Kapadocja – balony i nie tylko
Kolejnym punktem trasy miało być Göreme z jego muzeum na świeżym powietrzu, ale oczywiście W. musiał skręcić w bok gdzie obejrzeliśmy kościół w skale (Karanlık Kilise) i porozmawialiśmy z bardzo miłym Turkiem – przypuszczalnie chciał nas zaprosić na posiłek (oczywiście płatny), ale i tak było miło. Oprócz kościoła, po drobnym spacerze ścieżką wąską, a szutrową mogliśmy obejrzeć kolejną kapadocką dolinę, w tym rejon muzealny z zewnątrz. Parę chwil później obejrzeliśmy skansen i od wewnątrz. Już przy wejściu Erynia zaczęła odczuwać swojego „Aspergera” dziki tłum dzikich ludzi przechodzących przez bramki do wykrywania metalu (W. musiał oddać w depozyt scyzoryk), a następnie przez bramki biletowe doprowadził do tego, że W. musiał ją zapewniać, że „to tylko ten jeden raz i trzeba…” i weszliśmy za całe 30TRY od sztuki. Fakt było co pooglądać, ale tłum strzelający „słit-focie” potrafił wkurzać szczególnie w wąskich przejściach lub na stromych wąskich schodkach. Żeby było jeszcze bardziej drażniąco za wejście do największej atrakcji – Czarnego Kościoła – trzeba było zapłacić ekstra 10TRY. A zarówno w tym jak i innych zwiedzanych kościołach prymitywni fanatycy religijni zniszczyli freski, gdzie mogli dosięgnąć, wydłubując postaciom oczy lub niszcząc całe twarze. Nie przeszkadzało to wprowadzeniu zakazu fotografowania – całkowitego, nawet bez flesza (to jesteśmy w stanie zrozumieć bo „słit-fotujące” bydło nie wie nawet, że można wyłączyć flesz w aparacie telefonu i fleszuje nawet w pełnym słońcu – bezpieczniej jest więc zabronić wszystkiego). Po przejściu całej trasy zgodnie stwierdziliśmy „nigdy więcej” i ruszyliśmy do Göreme. Tutaj trochę powłóczyliśmy się po centrum miasta, zjedliśmy wyśmienity obiad w Old Cappadocia Cafe & Restaurant, obejrzeliśmy wielki sklep z dywanami, były ich setki, oraz o duży włos Erynia nie przeszła by na islam – W. zostawił ją na chwil parę pod meczetem, a już imam zaczął ją obrabiać. Na szczęście Erynia jest w kwestiach religijnych dosyć specyficzna, a i W. wrócił w porę by zawieść ją do Doliny Miłości – właściwie bardziej seksu, ale niech im będzie – cała dolina usłana jest stojącymi fallusami. Gdyby nie „a mnie to się wszystko z dupą kojarzy” można by, równie dobrze powiedzieć, że to są grzyby, ale niech im będzie. Fakt faktem, dolinka dolinką, a widoki widokami! Ponieważ dzień zaczął się już chylić ku końcowi ruszyliśmy w miarę szybko do Çavuşin. Stara część miasta ucierpiała w czasie trzęsienia ziemi w roku 1963, kiedy to zawaliła się znaczna część miasta wykutego w skałach, ale nie przeszkadza to ani budować hoteli częściowo w skałach ani robić biznesu w zaadoptowanych pomieszczeniach. W jednym z takich biznesów daliśmy się zrobić „po turecku” po raz drugi. Miły sprzedawca zaprosił nas na bezpłatne oglądanie sklepu – ceramika (w tym obrazy) i biżuteria. Ponieważ nie byliśmy zainteresowani zakupami, a nieopatrznie zapytaliśmy się o drogę do kościoła w skałach – kierunek na tabliczce był przybliżony – sprzedawca zaprowadził nas do samego kościoła rozmawiając z nami mile o wszystkim. Po tym „oprowadzaniu” aż głupio było czegoś nie kupić. Gdy spytaliśmy się o szacunkowe ceny pojawił się brat sprzedawcy i zaczęliśmy być urabiani na cacy. W. postanowił kupić do domu obrazek ceramiczny z tureckimi tulipanami, ale Mehmet kontynuował rozpoczęte przez brata zachwalanie biżuterii z sułtanitem – kamieniem zmieniającym barwę w zależności od typu oświetlającego go światła. W. miał i tak ochotę kupić coś Erynii w Turcji więc bez specjalnego oporu dał się „obrobić” – problem w tym, że oryginalny sułtanit kosztuje znacznie więcej niż W. zapłacił, a i kamień zmienia kolor na odwrót (zielony w świetle sztucznym). Nieważne – kamień jest kamień i na dodatek ładnie oszlifowany więc wilk jest syty i owce szczęśliwe. Co ten upał robi z ludźmi…
Po zwiedzaniu i zakupach – obrazek też został kupiony – zeszliśmy niżej gdzie inny wcześniej zaczepiający nas sprzedawca sprzedał nam melasę z granatów – Erynia wytargowała zniżkę (a i tak przepłaciliśmy kilka razy – i to była trzecia „turecka obróbka”). Droga w słońcu była wyczerpująca nawet dla W. postanowił więc napoić nas świeżo wyciskanym sokiem z granatów. Był to już drugi soczek dzisiaj, ten zawierał jednak więcej witaminy C niż poprzedni, Erynię wykręcało, ale pragnienie gasiło (cena 10TRY za kubek 200ml) – no i czego się nie robi dla zdrowia!
Zdrowie zdrowiem, ale kolacja kolacją ruszyliśmy z kopyta i padł GPS. Wymieniliśmy na zapasowy (gorszy) i dopiero zaczęły się schody.
Nic to, dotarliśmy jakoś do kolejnego punktu widokowego w którego pobliżu, na tle pięknych skałek zdjęcia robili ludzie ubrani w narodowe stroje gruzińskie – a przynajmniej tak nam się na początku zdawało. Spytaliśmy i dowiedzieliśmy się, że są to stroje narodowe z regionu Kaukazji leżącego w tureckiej części Kaukazu Małego. Stroje były urocze, fotograf ustawiał fotografowanych w pozach tanecznych, pozwolono W. także fotografować więc też parę zdjęć zrobił.
(Nigdzie nie znaliśmy opisu tego regionu, chociaż może jest to wina tłumaczenia. Potraktowaliśmy to jak nazwę regionu, a wygląda na to, że jest to Kaukaz po turecku – Kafkasya)
Obejrzeliśmy z zachwytem i zapałaliśmy chęcią zwiedzenia Kapadocji. Dziękujemy! Zobaczyłem jednak kolejki turystów i ochota mi nieco wychłódła… 🙂
Spokojnie – ochota nie musi stygnąć. Jest tam wiele miejsc gdzie turyści nie zaglądają lub przynajmniej nie rzucają się w oczy. Oczywiście turystyczne „must see” są oblegane przez turystów z biur ale na to już nie poradzi.
Kapadocja jest bardzo fotogeniczna, niezwykła krajobrazowo. Jak tam byłam dawno temu to balony były rzadkością. Ogromnie podobało mi się również podziemne miasto, zadziwiła mnie pomysłowość i umiejętności techniczne ludzi sprzed trzech tysięcy lat.
Nie tylko sprzed tysięcy lat. Ludzie mieszkali – i rozbudowywali domy – jeszcze całkiem nie tak dawno. (a biorąc pod uwagę hotele to mieszkają do dzisiaj)