2017
Katowice są „prawie pod nosem”.
Erynia tu pracuje, W. czasami robi zakupy, a tak jakoś się nie składało, chociaż Muzeum Śląskie nas ciągnęło.
W końcu jednak i na nie przyszedł czas.
Tak nam, od jakiegoś czasu, po głowie chodził Szlak Orlich Gniazd. W. doszedł do wniosku, że najlepiej zacząć od „gniazda” najdalszego – Olsztyna pod Częstochową.
Niestety splot wypadków przerwał nam zwiedzanie tego szlaku na jakiś czas.
Długi „łikend” majowy, z powodu zmiany pracy przez Erynię, trochę przesunął nam się na kwiecień i przez to mogliśmy udać się w trochę dłuższą trasę. Do miejsca bazowego musieliśmy przejechać przez Niemcy więc Erynia rzuciła okiem na mapę i oko padło na Trewir.
Najprostsza droga z Trewiru do Francji wiedzie przez Luksemburg, a ponieważ i jego stolica jest na liście UNESCO to, tym razem, W. nawet niespecjalnie pomstował.
W kolejny dzień, wraz z Naszą Francuską Rodziną pojechaliśmy odwiedzić parę ciekawych miejsc w południowej Belgii.
a później już sami oglądaliśmy Charleville-Mézières i Sedan we Francji.
I znowu przekroczyliśmy granicę, by w Belgii trochę pochodzić po schodach i jaskini. A dnia następnego skusił nas francuski gotyk i pozostałości wojenne. Kolejnego dnia wahadło znowu
skierowało nas do Belgii.
Odwiedziliśmy Walonię.
W końcu przyszedł i czas na degustację oryginalnego szampana. Wybraliśmy Reims bo była w nim również katedra z listy UNESCO. Na tym zakończyliśmy pobyt we Francji i ruszyliśmy do Brukseli, by z powodu Praw Murphiego, po spacerze po mieście, zrezygnować z pozostałych, planowanych miejsc w Belgii i odwiedzić Akwizgran przed czasem.
Kolejnym regionem, który odwiedziliśmy, były okolice Bolesławca, nie planowane lecz nie mniej ciekawe ze względu na istniejące tam zamki i pałace. Przedłużoną majówkę zakończyliśmy wizytą w Bolesławcu i w paru zrujnowanych kościołach. (3000zdj/3700km)
W ramach wyskoków „łikendowych” postanowiliśmy trochę popływać.
Padło na kajaki, na Małej Panwi.
Przedłużając sobie wolne pod koniec kolejnego tygodnia ruszyliśmy w okolice Ziemi Kłodzkiej i jej pogranicze polsko-czeskie.
Przy okazji zahaczyliśmy i o Opolszczyznę.
Wychodzi nam na to, że rok bez odwiedzenia Węgier jest rokiem straconym. Nie chcąc go więc tracić wzięliśmy jeden dzień wolnego i wyskoczyliśmy w okolice Tokaju. Odwiedziliśmy nasze ulubione winnice i Erdőbénye. Następnie obejrzeliśmy Mezőkövesd.
By wracając zahaczyć o Regéci Vár.
Nadeszła długo wyczekiwana chwila – wakacje! Tym razem żadna palma nam nie odbiła, więc wsiedliśmy w Drakula i pojechaliśmy w dobrze nam znanym południowo-wschodnim kierunku. Na rozgrzewkę zajrzeliśmy do Bułgarii, w jej część północno-zachodnią.
A dalej 1400km, w tym 900 km przez Turcję, do wspomnienia po wielkim imperium Hetytów – ich stolicy Hattuszy
i świątyni Yazilikaya, by w końcu dotrzeć do Kapadocji i trochę się po niej powłóczyć.
Po skalnych miastach i karawanserajach padło na efekt megalomanii Antiocha I. a później, przekroczywszy Eufrat, wjechaliśmy do Mezopotamii. Po obejrzeniu Urfy, i dwóch z jej muzeów, pojechaliśmy na południe ku granicy syryjskiej do biblijnego Harranu. Następnie zwiedziliśmy Mardin i Midyat wraz z okolicami, by w końcu zmienić kierunek na północny i ruszyć w kierunku jeziora Wan.
Ponieważ dalszą drogę zamknęła nam blokada antyterrorystyczna ominęliśmy Ararat i pojechaliśmy od razu do Ani – dawnej stolicy Armenii.
Po tych wojażach należało wstąpić do przyjaciół do Batumi i można było wracać. Po drodze zajrzeliśmy do Divriği a zakończyliśmy tureckie wakacje odwiedzając Edirne. {9100km/4340zdj/1555zto}
Po drobnym odpoczynku Erynię zaczęło nosić.
Początkowo miała pomysł na inne czeskie „O” ale w końcu padło na Ołomuniec i jego okolice.
W drodze powrotnej odwiedziliśmy jeszcze Zamek Helfsztyn.