Do Sarpi dotarliśmy szybko, lecz niestety na przejściu zaczęły się schody. Do odprawy czekała cała wielka, krzycząca grupa ludzi. Po pewnym czasie przejechały dwa puste autokary więc możliwe, że celnicy puścili ludzi osobno, a autokary osobno i odprawa trwała dłużej niż normalnie. Dalej już było standardowo. W okolicy Rize W. szukał herbaty (i zielonej w dużych paczkach nie znalazł). A następnie, ze względu na chęć odwiedzenia szpitala (to był już ostatni z pomysłów Erynii, które W. musiał „upchnąć” w trasę) skręciliśmy na Maçkę – tę samą przez którą jechaliśmy już kiedyś do klasztoru Sumela. I tym razem nad górami również były chmury więc nie myśleliśmy nawet o powtórce. Za to dalsza droga, z początku standardowo wiodąca przez pokryte lasem wzgórza, w okolicach wąwozu Acemoğlu (coś takiego napisane było przy moście) zmieniła się w drogę oferującą najpiękniejsze widoki trasy jakie spotkaliśmy w Turcji. Zdjęć nie robiliśmy bo fotografia spłaszcza obraz, a ten grał trójwymiarową głębią i przestrzenią. Niby wszystko w odcieniach żółci, brązu i szarości, tylko gdzieniegdzie urozmaicone zielenią, ale płaskości, obłości i niekiedy urwiska malowały sobą przepiękny obraz przełomu Eufratu. Nie żałowaliśmy nawet, że nieporozumienia z nawigacją (albo nie znała nowych dróg, albo wybierała dziwne, albo W. „wiedział lepiej”) zaowocowały dojazdem do celu o czasie przewidzianym przez nawigację (zazwyczaj da się „zaoszczędzić” 1 do 2 godzin). A celem tym było miasto Divriği. Nie wiedzieliśmy nawet czy w mieście jest jakiś hotel (miasto według tablicy drogowej ma 13000 mieszkańców). A i owszem miało, co najmniej trzy. Zapytany o hotele człowiek zamykający swój sklep spytał tylko czy mamy gdzieś rezerwację, „Nie – to was zaprowadzę”, i na pilota zwiózł nas do (chyba) znajomych, do hotelu Kosk. Nam było to obojętne – hotel spełniał wszystkie nasze wymagania, a i cena była przyzwoita. Rankiem ruszyliśmy na rekonesans. Okazało się to konieczne, jako że w hotelu mapek miasta nie było, a na wszelkie pytania o kierunek obsługa reagowała suszeniem zębów i bezradnym rozkładaniem rąk – typowa reakcja u ludzi nie znających języka obcego. Pomimo że Erynia nieśmiało sugerowała, że ulica Ulu Camii, przy której znajdował się nasz hotel, powinna prowadzić do wyżej wzmiankowanego, W. wyprowadził nas kozimi ścieżkami na cytadelę, skąd miał się roztaczać widok („czy ładny, to ocenimy później”) na miasto. Cytadela była w trakcie remontu, prowizoryczne schody prowadzące od wejścia całkiem pomysłowo zrobione z worków piasków, położonych jeden na drugim. Mury w dużej części nowe. Szybko zlokalizowaliśmy Wielki Meczet wraz ze szpitalem. Niestety budynek był otoczony blaszanym płotem, co wzbudziło w nas niedobre przeczucia. Przeczucia się potwierdziły, gdy po zejściu z twierdzy okazało się, że cały kompleks jest zamknięty z powodu renowacji. Żeby nie było, że dodatkowe 400 km przejechaliśmy na darmo, obfotografowaliśmy „zza płota” co się dało, ale wiele tego nie było. Żeby było jasno: nigdzie na stronie internetowej „tej atrakcji turystycznej na liście UNESCO” nie była podana informacja o remoncie i braku dostępności dla odwiedzających. Nic to, dokupiliśmy owoców na miejscowym bazarze, Erynia zachwyciła się butlami na gaz malowanymi w „oka proroka” i pojechaliśmy dalej. Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów Turcy w specyficzny sposób remontowali drogi: mianowicie na sfatygowany asfalt wysypywali tony szutru i wyrównywali. Drogą „ukończoną” dało się jeszcze jechać, natomiast cyrk zaczął się w momencie gdy dojechaliśmy do odcinka, gdzie cały jeden pas zajmował ciągły wał żwiru o wysokości metra, a po drugim jeździły samochody w obie strony.
Na szczęście czasami było na tyle miejsca na poboczu, że dało się minąć samochód jadący z naprzeciwka. Zdarzały się również miejsca gdzie mogliśmy się zatrzymać i na przykład zrobić zdjęcie pasiece – a wiele ich widywaliśmy po drodze – W. zastanawiał się co też zbierają pszczoły na niektórych suchych pustkowiach.
Jazda nocą po trzypasmowej tureckiej autostradzie to temat na osobny artykuł, w każdym razie W. poradził sobie na luzie, a do miejsca postojowego (tym razem na Park Alani), już po europejskiej stronie Bosforu, dotarliśmy po drugiej w nocy. Zapakowaliśmy się w śpiwory i przespaliśmy te kilka godzin do rana w samochodzie.