browser icon
Używasz niezabezpieczonej wersji przeglądarki internetowej . Należy zaktualizować przeglądarkę!
Korzystanie z przestarzałej przeglądarki sprawia, że komputer nie jest zabezpieczony. Proszę zaktualizować przeglądarkę lub zainstaluj nowszą przeglądarkę.

Monaster Sumela

Na granicy było ciekawie. O ile z gruzińskimi celnikami nie było problemu (wybałuszyli tylko oczy na polskie „blachy” na samochodzie, zapytali o trasy i skwitowali krótko: „maładcy”), o tyle przejście granicy tureckiej było sporo dłuższe: więcej budek do kontroli na trasie, sprawdzenie bagaży (tu W. zastosował sprawdzone metody z Krymu: worek cebuli, warkocz czosnku i celowy artystyczny nieład w bagażniku — celnik nie dokopał się kartonika win).
Od samego Batumi padał deszcz, po stronie tureckiej było tylko gorzej. Na dodatek GPS, który W. usiłował ustawić, co chwilę się wieszał. W efekcie, tracąc czas na kombinowanie, formatowanie, ustawianie na nowo trasy, przejechaliśmy w 2 godziny zaledwie 30 km. Deszcz też zrobił swoje — wszyscy jechali powoli. W końcu dojechaliśmy jednak do Trabzonu, a stamtąd do Maçka. W tej to okolicy znajdują się góry, park narodowy Altındere, kilka monasterów, a w tym najlepiej zachowany skalny monaster Sumela.
do albumu zdjęć

Sumela

I wszysko byłoby piękne, gdyby nie fakt, że górki były w chmurach, siąpił deszczyk i nic nie było widać. No, może trochę z bliska. Możemy się tylko domyślać jakie widoki byłyby z monasteru na wąwóz — my widzieliśmy tylko mleko. Sam dojazd był bardzo przyjemny, droga dobrze oznakowana, chociaż zawijasta. Na 3 km przed monasterem był parking z kampingiem, straganami, restauracjami (i oczywiście meczetem), skąd podróżni mieli do wyboru: pójść stromą ścieżką pod górę, albo pojechać 3 km drogą wąską, stromą, pełną serpentyn i samochodów by na koniec nie mieć gdzie zaparkować. Daliśmy radę podjechać może kilkaset metrów — długie żyłowanie silnika na jedynce silnikowi nie służy, a powrotna droga przed nami daleka. W. zaparkował w miejscu przy punkcie widokowym i resztę trasy przeszliśmy pieszo. Ku naszemu zdziwieniu, klasztor był odwiedzany przez tłumy Turków. Zrobiło się ciasno, jak w drodze do Morskiego Oka. Na dodatek Turcy z lubością wielką „okadzali” powietrze dymem papierosowym, nad czym bolała Erynia (W. miał zapędy mordercze). Sam klasztor imponujący. Niestety zdjęcia tego nijak nie oddadzą. Po zwiedzeniu klasztoru Erynia zatrzymała się przy budce jubilerskiej, gdzie zachustczone niewiasty plotły piękne wyroby z drutu srebrnego — i można się było targować. Utargowaliśmy i kupiliśmy…, a następnie po dotarciu do samochodu ruszyliśmy dalej w kierunku Samsun.
Już w nocy dojechaliśmy do skrzyżowania 100 km przed Samsun, gdzie droga odbijała na Amasyę. Skręciliśmy, ale niestety, kolejne 20 km w nocy, w deszczu po wąskich i zakręciastych drogach tak dało W. w kość, że świadomość konieczności przejechania jeszcze 180-ciu kilometrów takiej drogi spowodowała nawrotkę i dając sobie spokój z Amasyą zadecydowaliśmy się powrócić na dwupasmówkę. W. pociągnął jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i na wyraźną prośbę Erynii, stanęliśmy na parkingu przy stacji benzynowej, gdzie szybko zasnęliśmy. Rankiem gdy po ablucjach chcieliśmy jechać dalej, pracownicy stacji zaprosili nas do stołu na pyszną herbatę (rzecz jasna po turecku) i ciasteczka. Gościnność turecka nas zadziwiła.
poprzedni
następny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.