Rankiem wstąpiliśmy do Macika i do Tokaj & CO by odebrać wina wczoraj kupione w jednej winnicy i zakup wczoraj upatrzonych w drugiej. Co ciekawe, chłopakom bardziej smakowały wina tego drugiego producenta. Tak sobie myślimy po degustacji, że Jaro Macik idzie bardziej w stronę nowoczesnych, lżejszych win, a w Tokaju &CO królują tradycyjne, nieprzekombinowane trunki. Każdemu wedle upodobań…
Po zostawieniu trunków na kwaterze, złamaliśmy się i wyskoczyliśmy na węgierską stronę, gdzie Węgrzy na wiosnę otworzyli most linowy o długości około 700 m (walczą tym samym z Czechami o rekord najdłuższego mostu wiszącego w Europie) wiszący nad miejscowością o jakże wdzięcznej nazwie Sátoraljaújhely, niewymawialnej przez Polaków. Przyznajemy, nawet na trzeźwo mamy problem z prawidłową wymową tej jakże wdzięcznej nazwy. Trochę łatwiej jest ją wymówić, gdy zrozumie się, że słowo to łączy w sobie nazwę pobliskiej góry, przypominającej kształtem namiot (sátor) oraz „nowe miasto” (újhely). Z kolei sátoralja znaczy „pod namiotem”. I tak mamy „nowe miasto pod namiotem”. Można jeszcze dodać, że mamy tu do czynienia z węgierskim Cieszynem, gdyż do czasów powstania Czechosłowacji, miasto leżące na rzeką Rożnawą, stanowiło całość. Po I wojnie zostało przedzielone rzeką, a część przemysłowa, która przypadła Czechosłowacji stanowiła 25 % ludności i 20 % powierzchni przedwojennego miasta. W czasie II wojny całością zarządzali Węgrzy, ale po zakończeniu tejże, północna część wróciła do Czechosłowacji jako Slovenské Nové Mesto.
Starszemu pokoleniu nazwa miasta kojarzyć się również może z pierwszą częścią filmu C.K. Dezerterzy, choć w rzeczywistości zdjęcia kręcono w innych miejscach.
Wracając do mostu, należy zostawić auto na parkingu pod górą, zakupić bilet w kasie (10000 HUF ode łba – chyba liczone razem z parkingiem, bo w opisach internetowych jest cokolwiek taniej), skorzystać z toalety i doedukować się historycznie o okolicy, czytając po węgiersku i angielsku informacje na drzwiach od toalet, ewentualnie nawodnić się w kawiarni przy parkingu. A propos kasy, zostaliśmy tam przywitani gromkim zdrastwujtie, co nas z (nie) lekka odrzuciło. Spokojnie wytłumaczyliśmy pani, że pomyliła nacje, i że preferujemy inne języki do komunikacji. Po dłuższej chwili namysłu, pani kasjerka wygrzebała z czeluści pamięci polskie dziękuję. Sytuacja ta przypomniała nam słynne powiedzenie Stefana Kisielewskiego o urządzaniu się. Trzeba przyznać, że Madziarzy są w tym mistrzami. Niestety.
Po zakupie biletów, można już było wybrać się na „spacerek” – podejść dość ostro pod górę aż do początku mostu, przejść przez bramki (bramki – w obie strony – otwiera wcześniej zakupiony bilet), wyjść jeszcze schodkami na punkt widokowy, z którego najbardziej rzucał się w oczy duży, czerwony parasol, stojący tam nie wiadomo po co, szczególnie że był złożony. Sam „mostek”, a właściwie kładka, był bardzo ciekawym powiązaniem elementów o długości około jednego metra przyczepionych do sześciu lin nośnych (4 na dole + dwie przy poręczach) stabilizowanych dwoma bocznymi linami o kształcie hiperboli (paraboli?) z naciągami prowadzonymi do lin nośnych. Powierzchnia kładki wyłożona była kratownicą, w jednym miejscu nawet szklaną powierzchnią, co wywoływało w niektórych spacerowiczach ciekawe efekty psychiczno-żołądkowe (na szczęście niespecjalnie manifestujące się na zewnątrz). Z mostu rozciągał się piękny widok na Sátoraljaújhely i okoliczne wzgórza. Na szczęście nie wiało zbyt mocno i chybotanie kładki nie było zbyt uciążliwe.
Po przejściu mostu w obie strony weszliśmy jeszcze na Wzgórze Zamkowe (Várhegy), gdzie na ruinach XIII w. twierdzy Újhely poprowadzono metalowe kładki i zbudowano punkt widokowy. Wszystko było piękne, tyle że upał lał się z nieba, a wszystkie podejścia były dosyć strome, co nam – osobom raczej przenoszących się z fotela na kanapę – dało się ostro we znaki.
Początkowo rozważaliśmy również spacer po starym (Nowym) mieście, ale W. przypomniał sobie, że zapomniał dokumentów auta. Woleliśmy więc jak najszybciej wrócić na Słowację – tu przynajmniej łatwiej się dogadamy w razie problemów (tfu, nie zapeszać!).
Obiad tradycyjnie zjedliśmy w restauracji Kolonia, delektując się dobrze przyrządzonym mięsem i Kofolą, której wypiliśmy po litrze na głowę – trzeba było uzupełnić wypocone płyny.
Wisząca kładka i Zamek
2 odpowiedzi na Wisząca kładka i Zamek
Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi
Ta strona używa Akismet do redukcji spamu. Dowiedz się, w jaki sposób przetwarzane są dane Twoich komentarzy.
Szukaj
Kategorie
Lata
…komentarze.
Galeria albumów
ogólne…
RODO
Przydasie
-
Nasze miejsca:
- Bura (Bora) i powrót
- Stećci i jeziorka
- Wykopaliska i twierdze
- Split
- Brela
- Trogir
- Trasa do Breli
- Powrót ze Słowacji
- Bankomat i degustacja
- Malá Tŕňa i Veľká Tŕňa
- Forza d’Agro i powrót
- Sant’Alesio i Savoca
- Taormina i Castelmola
- Syrakuzy
- Wokoło Etny
- Wąwóz Alcantara
- Pępek, bikini i kwatera
- Caccamo
- Jaskinia i statek
- „P. Depresja”
- Monreale i Corleone
- Cefalù – historyczne
- Cefalù – hotel i spacer
- Droga na Sycylię
- Sery polskie i szwajcarskie
- Dworek i nostalgia
- Birsztany
- Rumszyszki (Rumšiškės)
- Augustów
- Prusowie
- Wiadukty, Trójstyk i Puńsk
- Supraśl
- Toszek
- Muzeum w Bóbrce
- Lesko
- Synagoga i skansen
- Dworek, muzeum i piwo
- Żydowski Lublin
- Stare Miasto w Lublinie
- Lublin – zamek
- Lublin wieczorem
- Alvernia Planet
- Muzeum pożarnictwa w Alwerni
- Wilamowice i Stara Wieś
- Muzeum Wilamowskie
- Alanya
- Altınbeşik i dwie wioski
- W górach Taurus
- Perge i Antalya
- Aspendos i Sillyon
- Side
- Wielkie żarcie
- Sanktuaria i kolej
- Dwa kościerskie muzea
- Płotowo i Lipusz
- Kozie sery i lenistwo
- Do Parszczenicy
- Brno – kości i piwo
- Špilberk
- Brno – muzeum i katedra
starsze w archiwum



Ciekawe, że Słowacy przetłumaczyli to na „Nové Mesto pod Šiatrom”, powinno być raczej pod „Stanom” czy jakoś tak 😉
Może dla Słowaków ważniejsze było, że jest „Słowackie”, niż dokładne tłumaczenie.