2024
M. zrezygnował (koledzy go olali), ale my tak łatwo nie rezygnujemy i wylądowaliśmy w Funchal.
W pierwszy dzień, tak dla rozruszania kości, trochę pospacerowaliśmy, zaglądając tu i tam. Po drodze był fort São Tiago, kościółek Santa Maria Maior, Madeira Story Centre i port. Poza tym leżakowanie: jak sanatorium to sanatorium!
Spacerów nigdy dosyć, szczególnie nad oceanem, w słońcu i z możliwością posmakowania owoców. Przy okazji wstąpiliśmy do Muzeum Cukru i do Katedry.
Kolejny dzień zaczęliśmy od picia (oczywiście po śniadaniu i drobnym spacerku). A napoje były przednie – wina maderskie z wiodącej na wyspie firmy winiarskiej. I profesjonalizm widać było nie tylko w smaku win, ale i organizacji degustacji i sprzedaży. Dalsza część spaceru poprowadziła nas do miejskiego parku-ogrodu. Co za miasto! Albo wąskie uliczki, albo otwarte przestrzenie wypełnione zielenią i kolorami kwitnących kwiatów i drzew. Kawałek dalej znaleźliśmy i Muzeum Historii Naturalnej – także z własnym ogrodem. Przy okazji zahaczyliśmy jeszcze o jeden kościół. Też jest ich tutaj dużo. Kontynuacją spaceru było zwiedzanie Klasztoru św. Klary oraz leżącego w jego pobliżu ogrodu przy Quinta das Cruzes. Natknęliśmy się też na manufakturę Fábrica Santo António.
Piękne, słoneczne dni miały się skończyć, więc nie było siły – Erynia zadecydowała „Jedziemy na Monte bez względu na kolejki czy cokolwiek innego”. No to pojechaliśmy. Czekały tam na nas dwa piękne, wykwiecone ogrody, dojrzewające banano-ananasy i ogrodowy Disneyland.
Miały się skończyć to się i skończyły. Nie to żeby lało, ale i tak niebo nie rozpieszczało słońcem. w sam raz na spacer do Fortu św. Jana Chrzciciela. Po drodze do fortu wstąpiliśmy do zjawiskowego Muzeum Fotografii.
W ostatni dzień zwiedzania Madery mieliśmy przyjemność odwiedzić dwa muzea wnętrz. Nie omieszkaliśmy również rzucić okiem na port jachtowy, i oczywiście uraczyliśmy się wyśmienitymi owocami morza. Kolejny dzień to już tylko drobne zakupy kwiatowo-owocowe (W.), pakowanie i wyjazd na lotnisko. Wszystko sprawnie i miło. (2016zdj/0 km – piesze spacery/5500zto)
Przyszedł w końcu czas na dłuższe wakacje, tym razem nietypowo, bo W. chciał zobaczyć Turcję trochę mniej spaloną słońcem – i zobaczył: zapłakaną deszczem. Ale fakt, była zielona. Widać to było mimo deszczu, przez całą drogę po azjatyckiej części Turcji. Wcześniejsza część trasy była trochę mniej mokra.
Za to na końcu trasy, na przejściu granicznym w Sarpi, zderzyliśmy się z kompleksami pracowniczek służb granicznych oraz totalną bezmyślnością projektantów przejścia granicznego i procedur na nim obowiązujących.
W Sobotę Wielkanocną, między kroplami deszczu, obejrzeliśmy ogród Daro, ale ponieważ krople padały dość gęsto i dość długo, to skoncentrowaliśmy się na przygotowaniu jaj wielkanocnych i różnych wypiekach. Na dodatek pasieni byliśmy chaczapuri w ilościach nieprzeciętnych.
Gdy na chwil parę przestało z nieba lać wsiedliśmy do samochodu i przejechaliśmy się do centrum Batumi. Przyglądaliśmy się zmianom głównie z samochodu, zatrzymując się jedynie przy zamkniętym Akwarium. Po krótkim spacerze musieliśmy wrócić do domu bo znowu zaczęło padać.
W Niedzielę Wielkanocną w Batumi lało, a że jest to w kulturze gruzińskiej dzień odwiedzin rodzinnych to pozostaliśmy w domu Daro i wraz z Nią przyjmowaliśmy gości.
Jak już byliśmy w Gruzji w okresie Wielkanocy trzeba było odwiedzić i cerkiew. Daro wybrała nam do obejrzenia Katedrę Świętej Trójcy, na mapach Samebą zwaną. Stała ona na wzgórzu z dojazdem typu: „gruzińskie drogi”. Może i nie olśniewa ona starością, ale zarówno w środku jak i na zewnątrz widoki były zachwycające. Niestety wnętrz fotografować nie było wolno. Po obejrzeniu cerkwi obejrzeliśmy i targ rybny w pobliżu portu.
Mimo porannego deszczu, po południu udało nam się wyruszyć do parku dendrologicznego. Było to parę godzin wśród zieleni i ptactwa wszelakiego (w wolierach). Wracając obejrzeliśmy jeszcze park przy Hali Widowiskowej i pojedliśmy wyśmienite chinkali w restauracji Pirosmani.
Lata temu obiecaliśmy sobie i Daro, że będziemy chcieli wybrać się z nią do batumskiego ogrodu botanicznego. Przyszedł więc czas na dotrzymanie tej obietnicy. Po drodze wstąpiliśmy na bazar (zrobić zakupy) i pod Petras Ciche.
Daro postanowiła nam pokazać swoje rodzinne strony, gdzie w okolicy Kedy, spędziła dzieciństwo i początkowo pracowała. Po drodze zatrzymaliśmy się, między innymi, w Machunceti by obejrzeć most i wodospad. Niedaleko już stamtąd było do Kedy i posadowionego na stoku jednego ze wzgórz rodzinnego domu Daro. Po obejrzeniu posiadłości i tradycyjnym posiłku – nie można przecież gościa wypuścić z domu głodnego – zostaliśmy zaproszeni do winiarni Szerwaszidze, na degustację (z posiłkiem – równie tradycyjnym!).
Przyszedł czas pożegnań i powrotów. Po pożegnaniu z naszymi przyjaciółkami ruszyliśmy do Turcji drogą, przez Goderdzi i przejście graniczne w Wale (ვალე), do Ardahan.
Jak mieliśmy dojechać do Ardahan tak i dojechaliśmy. Myśleliśmy, że twierdza będzie nieczynna o tak później porze, ale okazało się, że nie tylko mogliśmy ją obejrzeć, ale i zdążyliśmy dojechać do Kars by tam przenocować.
Poranek zaczął się dla nas bardzo mile – wygłaskiwaniem hotelowego kota przy śniadaniu. Dalej już nie było tak pięknie, zwiedzając zabytki Karsu mokliśmy w mniej lub bardziej padającym deszczu. Na całe szczęście, oprócz twierdzy, większość z nich była blisko siebie.
Po moknięciu w Kars ruszyliśmy w kierunku południowym, by zobaczyć „perełkę” architektoniczną Turcji (Jak to było z tym starym dowcipem o perełkach? „Masz ząbki jak perełki.”, „Takie piękne?”, „Nie, każdy z dziurką.”). Bardziej interesujące były wodospady.
Do Van dotarliśmy wieczorem i po mile przespanej nocy ruszyliśmy zwiedzać atrakcje tego miasta. Na pierwszy ogień poszły: muzeum i ruiny twierdzy. Jedno było bogate w eksponaty, drugie raczej nie, ale oba miejsca pozostawiły w nas cokolwiek mieszane uczucia.
Podobnie nam się uczucia zmieszały przy kolejnych dwóch „atrakcjach”. Mieszanie spowodowały: piękne białe Koty z Van i warunki „hodowlane” w Van Kedisi Villasi, oraz szczycenie się „jedynym takim ormiańskim kościołem”, po zniszczeniu wszystkich innych, i wraz z nimi i Ormian, i ich kultury na tych terenach. Na dodatek bezczelnie drą pieniądze z tych turystów, którzy przypływają go obejrzeć.
Mimo tego, że był to dzień 13 miesiąca maja to udało nam się zobaczyć, w trakcie przejazdu do Mardin, i piękny most, i Mitreum, i grobowce rodziny sułtana Şeyhmusa Ezzuli. A W. zobaczył tureckie pola wiosną – były zielone.
Po błąkaniu się po miejscach mniej lub bardziej znanych przyszedł wreszcie czas na obejrzenie czegoś nowego-starego – bizantyjskiego skalnego miasta Dara.
(no dobrze, dzień wcześniej też nie byliśmy w miejscach ogólnie znanych)
Zanim wróciliśmy na trasy turystycznie eksploatowane to odwiedziliśmy miejsce jeszcze przygotowywane do bycia wielką atrakcją turystyczną – Karahan Tepe.
A po jego obejrzeniu mogliśmy już wrócić na drogi „godne prawdziwego turysty” i odwiedzić Göbekli Tepe.
Parę lat temu byliśmy już w Divriği, ale dopiero tym razem mogliśmy obejrzeć odremontowany meczet i cały kompleks z zewnątrz. Niestety w szpitalu jeszcze remont się kończył, więc uzupełniliśmy zwiedzanie o spacer po nastrojowym mieście i drobne zakupy.
Hadrianopolis mieliśmy odwiedzić na początku trasy, jadąc do Gruzji, ale pogoda zniechęciła nas do odwiedzenia tego miejsca. Co się odwlecze…
Przy okazji odwiedziliśmy i Safranbolu. A później pozostał nam już tylko szybki powrót do domu.
(5159zdj/8525km/2038zto)
Długo to Erynia w domu nie wysiedziała, natchniona Morawami przez Filipa Hlavinkę, delikatnie zasugerowała wyjazd w okolice Modrych Hor by podegustować wina. I tak to wylądowaliśmy w Wielkich Pawlowicach. Ponieważ z domu wyjechaliśmy po południu, dnia tego, przed nocą, zdążyliśmi jedynie zakwaterować się i rzucić okiem na najbliższą okolicę.
Poranek zmusił nas do zakupów (przed)śniadaniowych i już mogliśmy ruszyć pooglądać miasteczko. Co prawda słońce nie pomagało nam malować zdjęć światłem, ale i tak, i miasteczko, i winne okolice nas zachwyciły. Nie można też nie wspomnieć o zachwycie różami i ludźmi.
Następnego dnia przyszedł czas na degustację win tutejszych bo akurat, zupełnie przypadkiem, trafiliśmy na „Putování vinicemi za víny VOC”
(Spacer po winnicach z winami VOC – tłumaczenie przybliżone, bo dokładniejsze mogłoby urazić Czechów). A był to spacer i owocowy, i owocny i w doznania, i w smaki, i zapachy wszelakie.
Jako że nie samym winem człowiek żyje to i należało odrobinę popracować nad częścią duchową naszej egzystencji. Po krótkich uzgodnieniach ruszyliśmy pozwiedzać pozostałości klasztoru i chroniącego go zamku w miejscowości Dolní Kounice.
Dzięki religijnemu skretynieniu Królów Katolickich Hiszpanii: Izabeli I Kastylijskiej i Ferdynanda II Aragońskiego, w Dolní Kounice istniała również gmina żydowska. Po kolejnych, mniej już religijnych, działaniach – tym razem niemieckich, po gminie żydowskiej pozostały już tylko wspomnienia, kirkut i świeżo odrestaurowana synagoga. Nie omieszkaliśmy ich obejrzeć.
Deszcz odrobinę pokrzyżował nam dalsze plany i dlatego dopiero w drodze powrotnej podjechaliśmy pod Hrad Veveří. Niestety był to poniedziałek i bramy zamku były zamknięte – nie wyważaliśmy ich, a jedynie obejrzeliśmy gród z zewnątrz. (976zdj/819km/3166zto)
Jak już powłóczyliśmy się po obcych krajach można było pomyśleć o bardziej krajowych trasach.
Akurat tę podjęliśmy za namową koleżanki Erynii, czującej sentyment do Będzina, miasta w którym się wychowała.
A Będzin to ciekawe miasto, z jednej strony z bogatą historią symbolizowaną przez Zamek, Pałac i wspomnienie po będzińskich Żydach, a z drugiej ze współczesnością i jej ciężarem. A ciężary są znaczące. Nie dość, że stare miasto ma nieuregulowane prawa własności budynków mieszkalnych to jeszcze pozostałość nieliczących się z nikim decyzji komunistów pozostawiło całkiem niezły melanż. W efekcie, stare miasto wygląda jak rozpadająca się ruina, a miasto walczy z odnawianiem systemu komunikacyjnego z cudem techniki – rondem o kształcie nerki – włącznie.
Bardzo lubimy Tokaj jako region i tokajskie wina. Nie zapomniamy więc by, jeżeli tylko się uda, przynajmniej raz do roku tam pojechać. Tym razem powtórzyliśmy odwiedziny Malej Tŕňy i, mieszkając w aparamentach Lipovina, dooglądać czego jeszcze nie widzieliśmy.
Jednym z tych miejsc ciekawych, a niedooglądanych była winiarnia Tokaj Macik. Jest jedną z najlepszych w tym rejonie i trzeba przyznać, że zasłużenie. Degustacja była chyba jedną z większych, w których uczestniczyliśmy w Tokaju (po obu stronach granicy), ale Jaro Macik stanął na wysokości zadania.
Z bólem serca złamaliśmy się i przekroczyliśmy granicę słowacko-węgierską. Powodem były tym razem nie wina lecz ciekawostka budowlana – kładka wisząca o długości 700 m. Przy okazji weszliśmy jeszcze na Wzgórze Zamkowe, obejrzeć ruiny tego zamku i rozejrzeć się po okolicy z postawionej tam konstrukcji punktu widokowego.
Po części wycieczkowej wróciliśmy do podstawowych działań tego naszego wyjazdu – degustacji win. Ponieważ odwiedziliśmy już znaczące winiarnie w Malej Tŕňy, zwróciliśmy nasze oczy w kierunku Veľkej Tŕňy i, z polecenia nadzego gospodarza, odwiedziliśmy piwnicę Štefana Hornika.
Tegoroczny pobyt w Słowackim Tokaju zakończyliśmy dniem lenia, wzbogaconym o uroczą degustację win naszego Gospodarza, wzbogaconą o degustację wyśmienitych wypieków jego żony.
(283zdj/860 km/4605zto)
Jak co roku, pod koniec lata W. usiłuje wymyślić jakieś głupoty na urodziny Erynii. W tym roku też udało mu się (częściowo) zaskoczyć Erynię.
Jak się tylko znajdzie parę dni wolnego (lub się ich specjalnie poszuka) to Erynia już niucha gdzie by tu pojechać. Tym razem nastąpia drobna roznieżność kierunków, ale w końcu uzgodniliśmy miejsce docelowe – Brno.
Wieczorem, po zakwaterowaniu się, sprawdziliśmy jedynie drogę na stare miasto. Następnego dnia skorzystaliśmy z tego rekonesansu i poszliśmy na spacer w deszczu, pozwiedzać i główny dworzec kolejowy, i sklepy azjatyckie, i ulice starego miasta wraz z jego podwórkami i paroma kościołami. Dotarliśmy też do centralnego placu starówki – Náměstí Svobody, niestety lało. Schowaliśmy się więc do Muzeum ziemi morawskiej i był to bardzo dobry pomysł, muzeum było bowiem bardzo bogate w eksponaty z wielu dziedzin. Do pełni doznań tego dnia pozostały nam jeszcze odwiedziny w Katedrze, restauracji i winiarni.
W deszcu i wietrze wyruszyliśmy obejrzeć jeden z ważniejszych zabytków Brna – zamek Špilberk. Położony na szczycie wzgórza nad brneńską starówką, wśród parku, może i nie zachwyca bryłą, ale ekspozycje potrafią i zaciekawić i nauczyć.
Na ostatni dzień pobytu zostawiliśmy sobie kościół św. Jakuba wraz z leżącym pod nim ossuarium oraz Moravské Náměstí. Przy okazji trafiła nam się degustacja piw u Tomana.
(1040zdj/577km/3475zto)