Termin wyjazdu zbliżał się nieubłaganie, a tymczasem W. załapał jakiegoś bakcyla. Pomimo usilnych prób ignorowania bakcyla przez W., jak i rad Erynii wysyłającej go do lekarza, sytuacja się nie zmieniła. W końcu, w poniedziałek, na 5 dni przed wyjazdem, koledzy z pracy, w której W. churchał jak stary gruźlik, z przekąsem zapytali W., czy już spisał testament, W. raczył udać się do medyka. Tenże ostatni, po osłuchaniu zapewnił go, że już nie zaraża, za to ma zapalenie oskrzeli. Pocieszony W. wziął antybiotyk oraz… 2 dni urlopu. Erynia nawet nie miała sił tego komentować, gdyż w międzyczasie W. zdążył podzielić się tym bakcylkiem i z nią. Ta, dla odmiany, pracując z domu, czekała na termin do swojego ulubionego laryngologa, pomimo sugestii W. wysyłającego ją na cito do internisty. W końcu Erynia wkroczyła do gabinetu i ogłosiła dowcip roku: „Panie doktorze, jutro lecę na Maderę”. Doktor nawet nie spadł z krzesła, za to podzielił się antybiotykiem i słusznymi radami jak przetrwać pięciogodzinny lot, nie zostać wyrzuconym z samolotu (przed, po, ani w trakcie) i nie spowodować pandemii…
Przetrwaliśmy, nawet ze stanu zdysiowatego (zdyś) przeszliśmy do półzdysiowatego i dotarliśmy do Funchal. Lot był jak po sznurku i przy bezwietrznej pogodzie wylądowaliśmy za pierwszym razem.
Tym razem nasz hotel Qunta Bela Sao Tiago znajdował się na Starym Mieście, nad twierdzą Sao Tiago, rzut beretem od plaży jak i od najstarszej ulicy w mieście. Ku naszemu zdumieniu, pomimo późnej pory przyjazdu, czekała na nas kolacja, podawana do stołu przez kelnerów. Zdumiało nas również menu, w 4 językach, za to zawierało tylko 3 pozycje: przystawkę, danie główne, deser („Każdy klient może kupić samochód pomalowany na dowolny kolor, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny”). Cóż, dobrze że nie jesteśmy weganami, bo wyszlibyśmy stamtąd głodni – przystawka i deser zawierały ser, a na danie główne była ryba. Dobre to było bardzo, ale porcyjki nie powalały wielkością. Niestety, była i inna wada hotelowej restauracji: mimo smacznego jedzenia i przemiłej obsługi, organizacja pracy kelnerów zabijała brakiem efektywności. Jak gdyby nie było tam prawdziwego Szefa Sali.
Do dań zamówiliśmy soki (antybiotykoterapia!), spożyliśmy i tak zakończyliśmy dzień, nie mając już specjalnie sił na nocną eksplorację starówki. Oj, to będzie wyjazd sanatoryjny.
Podkład muzyczny: „Armando Augusto Freire”
udostępniony przez SEVENMUSES MUSICBOOKS LDA.
Przełom tamtego i tego roku to jakiś wysyp różnych problemów z płucami/oskrzelami. Mnie męczyło ponad 2 miesiące. To na pewno wina szczepionek!
Wątpię, nie wziąłem ani jednej dawki szczepionek przeciw wirusom. Za to zapomniałem (na chwilę) nauk rodzicielki:
„Jesienią powoli się ubieraj, a wiosną powoli się rozbieraj.”
Świat przypomniał mi o tej zasadzie dosyć skutecznie.