Nie wiemy dlaczego, ale mamy taką głupią przypadłość, że chcemy pogadać z osobami zatrudnionymi w informacjach turystycznych. No mamy tak i już. Jak już pojedliśmy wyśmienite śniadanko (trochę chłodne miejscami) to W. postanowił przejść się po okolicy, bo z map wynikało, że jedna z informacji turystycznych jest w pobliżu. Informacji nie znalazł (nie było w punkcie na mapie), za to zlokalizował nasze położenie na jego wewnętrznej mapie. Nie było trudno, punktem charakterystycznym był – miejsce najdalsze od poprzedniego hotelu zwiedzone podczas poprzedniego tu pobytu.
Sanatorium ma swoje prawa, więc po takim „wysiłku” należało się leżenie – poleżeliśmy więc martwym bykiem do 11. A co, nie możemy?
Kto jednak tak naprawdę lubił leżakowanie… więc i my zrezygnowaliśmy w końcu z tego przywileju i poszliśmy na spacer po okolicy. Parę kroków w kierunku fortu stał sobie kościółek Santa Maria Maior, ponoć jedyny barokowy na wyspie. Niedzielna celebracja uniemożliwiła nam jednak bliższe przyjrzenie się wnętrzom, ale i to co dostrzegliśmy ode drzwi było bardzo urokliwe.
Niestety nie można tego powiedzieć o twierdzy São Tiago, bo wygląda jakby od naszego ostatniego tu pobytu nic się nie poprawiło, a pomalowane na żółto ściany cokolwiek oblazły. Wygląda jakby to miejsce nie miało Gospodarza, a jedynie najemców barowo-restauracyjnych.
Pogoda tym razem była znacznie milsza, więc i spacer ulicą… wśród kawiarenek i restauracyjek był milszy i dla oka, i dla ciała. Skumulowało się to nam gdy dotarliśmy do Madeira Story Centre, omijając kolejkę na Monte – W. stwierdził, że za długa kolejka do tej kolejki. Muzeum to ma bardzo ciekawy układ. Na parterze (1 piętrze) jest wejście, sklep z pamiątkami i napojami, muzeum jest na drugim piętrze (winda), za to na trzecim jest restauracja, a na dachu punkt widokowy (Miradores). Główną zaletą muzeum – składającego się głównie z plansz i opisów historycznych, było to, że bilet wstępu do muzeum dawał zniżkę 10% w restauracji i w sklepie. Gdy przechodziliśmy, po wyśmienitym jedzeniu, wśród pobliskich restauracyjek, okazało się, że i ceny były niższe niż w okolicy.
Kawałek dalej dotarliśmy do targowiska (Mercado dos Lavradores) ale ponieważ była niedziela to mogliśmy popodziwiać jedynie pobliskie jadłodajnie. Znaleźliśmy jednak parę przecznic dalej otwarty supersam, gdzie mogliśmy kupić podstawowe towary uzupełniające: wodę mineralną i owoce.
Pod takim obciążeniem można było już tylko wrócić do hotelu na kolejną porcję leżakowania. Tym razem dla W. nie było to zbyt miłe doznanie, bo objawiły my się drobne dreszcze jak od temperatury. Nie zwykł się on jednak przejmować takimi drobiazgami i postanowił pójść na spacer do portu sprawdzić jak pływają promy na Porto Santo. Szybki krok rozgrzał go szybko i pozwolił z przyjemnością dotrzeć do portu – gdzie niczego się nie dowiedział. No to jak już był przy porcie to parę minut spaceru dalej był nasz „stary hotel”, trzeba było sprawdzić czy jeszcze stoi – stał. Drobny spacerek 3-4 km (w jedną stronę) dobrze mu zrobił, szczególnie że uzupełnił kalorie całkiem niezłymi lodami – w drobnej mżawce. Zdążył je nawet zjeść przed powrotem do hotelu, gdzie czekała – cokolwiek rozdrażniona Erynia („tyle cię nie było”) i równie smaczna kolacja.
Niestety spacerek dał również odpowiedź na temat możliwości odwiedzenia Porto Santo (W. znalazł tę informację w kiosku na deptaku – w połowie drogi do portu, który otwarto gdy już wracał) – prom wypływa o 8:00 rano, a wskazane było przybycie na godzinę przed wypłynięciem. Sanatoryjny reżim śniadaniowy praktycznie to uniemożliwia, a W. bez śniadania z domu nie wychodzi – nigdy!
Podkład muzyczny
„Domingos Camarinha, Amalia Rodrigues, Santos Moreira”
udostępniony przez SEVENMUSES MUSICBOOKS LDA.