Porę śniadania uzgodniliśmy na 8:00, ale zegarki w telefonach zrobiły nam psikusa i automatycznie przestawiły się na czas litewski. W efekcie czekaliśmy na śniadanie godzinę – klnąc automaty i przestawiając czasy. Ale za to mogliśmy stawić się na śniadanie punktualnie, gotowi by zacząć od dobrego i sytego śniadania. I śniadanie w Dolinie Sarenek spełniło te kryteria. Nie dość, że zaserwowano nam jajecznicę na boczku – wyśmienitą – to jeszcze były do tego właśnie upieczone przez Gospodynię świeżutkie bułeczki, szynka i ser. Oprócz tego czekał na nas przygotowany, tak na co najmniej dziesięć osób, stół szwedzki, którego nie powstydziłyby się nawet niektóre tureckie hotele. Aż żal było nie jeść, a miejsca w żołądkach brakowało. Z tak pełnymi brzuchami nie dałoby się jechać więc pozwoliliśmy sobie dospać te „litewskie godziny” i tak około 11. ruszyliśmy w trasę.
Tym razem W. wyznaczył ją tak by pojechać do najdalszego punktu a później spokojnie wracać przez punkty kolejne. A najdalszy punkt ustawił w okolicy Wiaduktów w Stańczykach. Prawdę mówiąc ustawił je dwa: jeden przy wieży widokowej – z widokiem na wiadukty, a drugi przy samym wejściu na ogrodzony teren tychże. Bo teren ktoś kupił, ogrodził, przygotował miejsca parkingowe i schodki / ścieżki po lesie i pod wiaduktami, miejsca pod gastronomię i… kasuje po 10 zł za wstęp na ogrodzony i monitorowany teren. A trzeba przyznać, że wiadukty robią wrażenie i oglądane z wieży widokowej i bliska. Wybudowane, w Prusach Wschodnich, w latach 1912 – 18, były częścią linii kolejowej łączącej Gołdap z Żytkiejmami. Zbudowano je zgodnie z zasadą, że dwa mosty są trudniejsze do zniszczenia w przypadku działań wojennych niż jeden most z dwoma liniami kolejowymi. Wielkościowo także może zachwycać przy długości 180 m wysokością, w najwyższym miejscu, 36,5 m. Tory rozkradła Armia Radziecka 1945 r., gdy już „sojusznicy zachodni” oddali Rosjanom cały wschód Europy. Jak było ich, to to nawet trudno było traktować jako złodziejstwo! (przynajmniej zdaniem Rosjan).
Nasyceni widokiem wysokościowym ruszyliśmy w kierunku kwatery, po drodze przejeżdżając obok trójstyku granic: polskiej, litewskiej i rosyjskiej (Obwodu Królewieckiego). No to należało ten punkt obejrzeć. Na poprzednim takim miejscu moglibyśmy prawie przegapić granice gdyby nie postawione flagi (i krzyż). Tutaj granicy przegapić się nie dało – Rosja odgrodzona jest płotem uzupełnionym o zasieki z drutu żyletkowego i monitoring elektroniczny na gęsto postawionych słupach. Ponieważ słup „trójgraniczny” stoi na granicy, a zasieki można postawić jedynie na własnym terytorium, to do słupa podejść się nie dało, o obejściu go w koło to już nawet nie było co pomarzyć. Chociaż W. natychmiast przypomniał sobie swój pomysł (który już parę razy publikował w mediach społecznościowych) z referendum w Obwodzie Królewieckim (kaliningradzkim).

Należałoby wszelkimi możliwymi (i niemożliwymi też) sposobami doprowadzić do referendum z następującymi pytaniami:
Sugestia pytań w referendum w Obwodzie Królewieckim:
-
Czy jesteś za przyłączeniem Obwodu do Litwy i wstąpieniem do UE?
-
Czy jesteś za przyłączeniem Obwodu do Polski i wstąpieniem do UE?
-
Czy jesteś za odłączeniem Obwodu od Rosji, z perspektywą wstąpienia do UE, jako niezależny kraj?
-
Czy jesteś za pozostaniem Obwodu jako części Rosji?
(W referendum powinny mieć prawo głosować jedynie osoby pełnoletnie mieszkające / zameldowane na terenie Obwoduod co najmniej 5 lat)
Erynia wyraża swoje votum separatum, bo z jednej strony nie uważa by to było możliwe, a z drugiej obawia się, że zgody mogłyby nie udzielić Polska, czy Litwa, czy UE.
Parę kilometrów dalej przejechaliśmy przez Wiżajny – wiemy, że tam są świetne sery, ale była niedziela – i dojechaliśmy do Puńska. Tym razem nie było tu żadnych uroczystości, więc miasto robiło za wymarłe. Kościół był co prawda otwarty, ale odbywała się w nim jakaś „obróbka” młodzieży (dzieci), więc nie chcieliśmy przeszkadzać. Dla odmiany, pobliskie muzeum w dawnej plebanii, było zamknięte w niedzielę. Parę metrów od placu oznaczonego jako (ulica?, „placa”?) „Puńska” jest synagoga. A właściwie „jest” to jest trochę za mocno powiedziane, bo stoi tam jedynie, zabity (paździerzowymi) dechami, budynek z tabliczką „jest własnością”. I mamy wrażenie, że pozostanie własnością, aż się nie rozsypie, a później będzie już można plac sprzedać. Wygląda jednak na to, że bez specjalnych działań, przyzwoicie postawiony acz niewyględny budynek, jeszcze trochę może postać.