Po wdrapaniu się na górę ogrodu, kolejką wróciliśmy w okolice Ogrodu Tropikalnego (Jardim Tropical Monte Palace). Tu trochę nam szczęki opadły – nie tylko z powodu rozległości (by się nie zgubić wraz z biletem otrzymaliśmy mapkę). Zastanawiając się jak by opisać to miejsce, do głowy przychodzi nam jedno określenie: ogrodowy Disneyland, ale w dobrym guście. Duża (7 ha), świetnie zagospodarowana przestrzeń na tarasowo schodziła w dół. Schodki pozwalały wygodniej poruszać się pieszym, a alejki umożliwiały stylizowanemu na stary samochód pojazdowi elektrycznemu, przewozić ludzi tam i z powrotem. Kładki stylizowane na japońskie nad nie-strumykami świetnie wkomponowane w zbocza przechodziły w pobliżu kaskad, sadzawek z różowymi flamingami, stawów z ogromnymi czerwonymi i białymi rybami (tak do 5 kg). Gdzie indziej można było dostrzec stawik z łabędziami, w innym znów miejscu wolierę z ptakami oraz wolno chodzącymi pawiami w kolorach różnych. No szał ciał i uprzęży.
Gdzieś na obrzeżach wiszące kopie azulejos przedstawiające postacie historyczne. Do tego duża powierzchniowo wystawa sporych rozmiarów minerałów w postaci naturalnej (dużej) głównie z Brazylii. Zdecydowanie warto spędzić tu więcej czasu. Na samym dole darmowa (wedle reklamy) degustacja wina, ale tam woleliśmy już nie iść, nie będąc pewnymi, w jakim stanie musielibyśmy wracać na górę. Całe szczęście, że Erynia pomiędzy kolejkami zaspokoiła „głód wielki” bo chyba nie miałaby siły przejść całej trasy.
Po opuszczeniu ogrodu i szybkim powrocie do portu (dzikich kolejek na dół jakoś nie było), oboje z W. w końcu załapaliśmy się na talerz muszli, i powoli wróciliśmy do hotelu.
Podkład muzyczny: „Música Alfredo Marceneiro”
udostępniony przez archive.org