- 13,5 kg zielonej herbaty (w worku, po 25 lari/kg),
- 2,5 kg czarnej herbaty (25 lari/kg),
- 1 kg kardamonu mielonego (35 lari/kg),
- 1 kg swańskiej soli (5 lari/kg)
- 15,5 kg słonecznika prażonego (6 lari/kg).
Dodać tu należy, że oficjalny kurs lari do PLN wynosił 1,5 PLN/lari. Może suma była i wysoka, ale jedynym problemem Erynii było – jak W. to do samochodu zapakuje gdy będziemy wracać do Polski. W. tylko się uśmiechał.
Po zakupach W. poszedł z Daro po samochód zaparkowany dosyć daleko od miejsca składowania zakupów. A po dotarciu na miejsce i zapakowaniu tychże do bagażnika, poszliśmy jeszcze pozwiedzać samą halę targową. A było co zwiedzać. Ilościowo – Gruzja w najlepszym wydaniu. Jakościowo nie sprawdzaliśmy, bo gotówkę zjadły nam wcześniejsze zakupy, a do bankomatu był kawałek drogi. To co mogliśmy to obfotografowaliśmy, W. dokupił jeszcze ser wędzony w ilości 1,15 kg (20 lari/kg) i mogliśmy już ruszyć do wymarzonej warowni Petras.
Droga była oczywiście z drobnymi przeszkodami, bo tak jak w dniu wczorajszym – nic się nie zmieniło – nawigacja nie uwzględniła zmian budowlanych na drogach. Tym razem jednak nie musieliśmy się wbijać w autostradę, a tuż przed jej początkiem udało nam się skręcić i wrócić do interesującego nas miejsca. To jednak miejsce postanowiło jednak pozostać dla nas niezdobytym i pozwoliło nam co najwyżej swą klamkę pocałować. Z przyczyn nam nie znanych wstęp był wykluczony, a brama zamknięta. To znaczy, Daro się domyśliła: budżetówka miała ferie wielkanocne (z czego ona sama korzystała). Szkoda tylko, że nie raczyli umieścić tej wiekopomnej informacji na swojej stronie internetowej. Bo co z tego, że po kilkunastu wiekach pozostało ze zbudowanej przed 535 r.n.e. tylko trochę ruin (Erynia: „znowu te kamienie”) i że są wątpliwości czy jest to ta twierdza z czasów Justyniana I, ale dobrze by ją było obejrzeć, jak już tu byliśmy.
No cóż, nie udało się i pozostało nam tylko ukontentować się odwiedzeniem pobliskiej plaży i pomoczeniem nóg w Morzu Czarnym. Temperatura wody była „atlantycka” – bardzo podobna do tej sprzed miesiąca na Maderze.
Po „plażowaniu” z konieczności krótkim i raczej mało efektywnym, ruszyliśmy w kierunku Ogrodu Botanicznego w Batumi. I tutaj już nic złego powiedzieć nie można (W.: „można, można, dojazd drogą od strony Czakwi cokolwiek niewidoczny i dziurzasty, a bilety po 20 lari od głowy”; Erynia: „warto było zapłacić!”). Bez względu jak na to patrzyć, było to parę godzin przecudnej aromaterapii, w połączeniu z pięknymi widokami: kwiatów, krzewów i drzew, panoram na morze i góry nie licząc było niezapomnianym przeżyciem. Mamy świadomość, że te parę godzin to bardzo mało na zwiedzenie takiej powierzchni nawet dla takich laików florystycznych jak my. Niemniej jednak w zupełności wystarczyło by nas oczarować i zachwycić kolorami, zapachami i dźwiękiem lasów kolchidzkich. I nie tylko kolchidzkich, w ramach ogrodu są bowiem wydzielone rejony, typu Ogród Japoński, pasieka, rejon australijski czy meksykański.
Niestety przez te piękne dźwięki dzikiej przyrody przebijał się język rosyjski, wypływający z ust równie rosyjskich, umieszczonych w tak samo rosyjskich twarzach… o głowach i ciałach wspominać przez grzeczność nie będziemy. Wiemy, że język rosyjski jest piękny i śpiewny, ale według nas w takich ilościach powinien, być słyszalny co najwyżej w Rosji. Zwłaszcza, gdy blond dziewczę wieku (-)20, ze zblazowaną miną bywalczyni światowych kurortów wygłosiło opinię „это всё как санаторий в Советском Союзе”. Tu Erynia nie wydzierżyła i mruknęła pod nosem, że zawsze można wrócić do własnego Sojuza. W końcu własny „лучше всех”. Niestety, mamy wrażenie, że Rosjanie traktują Gruzję jak część Rosji.
Po dotarciu do interesującej wieży z tyrolką (za 70 lari od osoby – nie skorzystaliśmy), wróciliśmy do samochodu i do domu. Tym razem W. wybrał trasę nadmorską. I trzeba przyznać, że była ona tyleż ciekawa co wzbudzająca mieszane uczucia. Z poprzedniej tu wizyty zapamiętaliśmy puste przestrzenie aż do morza. A teraz wszystko zastawione wysokościowcami. Trudno nawet powiedzieć czy brzydkimi czy ładnymi, bo w końcu „nowoczesności” się nie ocenia…