Na koniec wpadliśmy jeszcze do Iriny, by się pożegnać. Niestety choróbsko rozłożyło ją na święta, tak że nie było okazji by się częściej spotykać, ale i tak mieliśmy okazję chwil parę pobyć razem.
Droga na Goderdzi była w zasadzie przedłużeniem wczorajszej trasy, tyle że w Kedzie, zamiast skręcić prawo, pojechaliśmy prosto. Do samego Chulo (ხულო/
Od czasu gdy byliśmy tu poprzednio w Goderdzi, parę kilometrów przed samą przełęczą, powstał „kurort” narciarki, a dookoła niego hotele i pensjonaty z restauracjami. Było po sezonie to i było „pusto wszędzie, głucho wszędzie” i nie mogliśmy się przekonać na ile są to już gotowe do pracy z turystami budowle, a rozkopane wszystko było równo.
Bez względu jednak na część budowlaną pozostały cudne widoki. W okolicach przełęczy jeszcze trzymał się śnieg, którego pokrywa miejscami sięgała 2 m.
Samej przełęczy prawie nie rozpoznaliśmy. Przecież tam było parę drewnianych chałup na krzyż, w tym restauracja. Teraz drewniane budy stoją opuszczone i prawie się zwaliły, a obok wybudowano hotele pełna gębą. Rozumiejąc dążenie Gruzinów do nowoczesności poczuliśmy jednak jakiś taki drobny ból nostalgii.
Zjeżdżając z przełęczy, już dobrze wyasfaltowaną wygodną drogą, w paru miejscach W. miał okazję gwałtownie wyhamować natrafiając na przerwy w ciągłości asfaltu i powrócić do praktyk z pierwszej strony przełęczy. Generalnie jednak miło i przyjemnie dojechaliśmy do przejścia granicznego w Wale (ვალე), cały czas widząc jednak z daleka chmury deszczowe. Sami jednak na żadne opady się nie załapaliśmy – nie wliczając opadów błota, przez co Drakul wyglądał „trochę brudny” (no dobrze, trochę bardziej brudny niż zazwyczaj). Tym razem, na przejściu granicznym, po gruzińskiej stronie trafiliśmy na całkiem uprzejmych funkcjonariuszy. Strażnik graniczny aż się rozkręcił, gdy zapytaliśmy o wspólną znajomą Gruzinkę, którą poznaliśmy ponad 10 lat temu w Polsce, a która po powrocie do ojczyzny parę lat pracowała na tym przejściu. Nie było również idiotycznego wymogu z Sarpi, dotyczącego oddzielnej kontroli pasażerów pojazdów. Żeby nie było całkiem słodko, gruzińskie przejście zaprojektowano tak, że na skrajnych pasach mieściły się wyłącznie osobówki albo autokary, ale nie TIRy. W efekcie czego znowu była jazda na skos. Druga jazda na skos przed TIRami była do tureckich okienek, bo geniusze postawili przeszkloną budkę tak, że nie szło jej normalnie ominąć. Wygląda to tak, jakby Gruzja i Turcja nie potrafiły się dogadać już na poziomie projektowania przejść, tak by upłynnić ruch. O ile u Gruzinów okienko było tylko jedno, o tyle u Turków zaliczyliśmy cztery, i w każdym staranie sprawdzano nasze paszporty, dowód rejestracyjny, zieloną kartę. Kazano jeszcze wypisać świstek z deklaracją, że nie przewozimy rzeczy niedozwolonych, a następnie ten papierek podpisał celnik sprawdzający zawartość naszego bagażnika. W kolejnym okienku musieliśmy ten papier „zarejestrować” (w komputerze), a i tak kolejny Turek badał wnikliwie nasze paszporty, zanim ostatecznie podniósł szlaban, zabrał papierek i nas wypuścił.
Kolejnym punktem podróży miał być zamek w Ardahan, jakieś 90 km od granicy. Zanim tam jednak dotarliśmy, przeżyliśmy maleńki stresik po krótkim postoju na zdjęcia. Drakul przestał współpracować i nie chciał odpalić. Na szczęście W. dysponował jakimś chińskim ustrojstwem z kablami (urządzenie rozruchowe), które pomogło i mogliśmy pojechać dalej. Przypuszczalnie po długiej jeździe po górach na dwójce i wielokrotnym odpalaniu na granicy, zwyczajnie rozładował się akumulator. (Nie, już w Polsce rozrusznik poszedł do wymiany.)
A widoki z dróg po tureckiej stronie były podobnie urocze jak po stronie gruzińskiej. Chociaż gdybyśmy mieli tam stać w unieruchomionym pojeździe to zapewne trochę inaczej byśmy na nie patrzyli.