browser icon
Używasz niezabezpieczonej wersji przeglądarki internetowej . Należy zaktualizować przeglądarkę!
Korzystanie z przestarzałej przeglądarki sprawia, że komputer nie jest zabezpieczony. Proszę zaktualizować przeglądarkę lub zainstaluj nowszą przeglądarkę.

Przez Goderdzi do Turcji

Nadszedł dzień pożegnań, więc nie mogłoby się obyć bez chaczapuri adżaruli na śniadanie oraz imeruli na drogę. A propos tej ostatniej, W. przez moment rozważał powrót przez Sarpi, bo wedle prognozy nad Goderdzi miały być burze, ale nasi Gruzini sprawdzili prognozę pogody na swoich smartfonach i zaczęli nas przekonywać, że to bujdy, co najwyżej będą chmury. Uwierzyliśmy.
Na koniec wpadliśmy jeszcze do Iriny, by się pożegnać. Niestety choróbsko rozłożyło ją na święta, tak że nie było okazji by się częściej spotykać, ale i tak mieliśmy okazję chwil parę pobyć razem.
do albumu zdjęć

przez Goderdzi


Droga na Goderdzi była w zasadzie przedłużeniem wczorajszej trasy, tyle że w Kedzie, zamiast skręcić prawo, pojechaliśmy prosto. Do samego Chulo (ხულო/Khulo) droga była przyzwoita nawet jak na zachodnie standardy, i nie za bardzo rozumieliśmy Aslana, dlaczego użył słowa „płachaja”. Po Chulo (ხულო/Khulo) zaczęliśmy rozumieć. Zabawa zaczęła się na całego. Drogowcy postanowili bowiem doprowadzić do Goderdzi drogę asfaltową i od strony Batumi. I bardzo ciężko nad tym pracują nawet siłami chińskimi (na niektórych tablicach napisy były w trzech językach – może to był i japoński, ale się nam to nie wydaje zbyt prawdopodobne). Na razie efekty ich prac niewiele wniosły do jakości nawierzchni – koncentrują się na jej obrzeżach, umacniając osypujące się skały i piargi, oraz przygotowując przeloty strumieni pod drogą. W. stwierdził że to żadna droga „płachaja”, a normalny standard gruzińskich dróg górskich ogólnego użytku. Da się dojechać, jak i przed laty się to dało, do przełęczy Goderdzi, mimo że niektóre odcinki przypominały i teraz niezgorszy off-road. Gdzieniegdzie droga była przysypana kamieniami opadającymi ze skał, a i błota też było niemało. Na szczęście droga była w sumie przejezdna, choć nie do końca jesteśmy pewni, czy również w kategorii „żiguli prajedziot”. Tu jednak pojazd z wyższym zawieszeniem jest lepszy, bo nawet my w Drakulu, huknęliśmy dwa razy blachą spod auta o podłoże. Przez większość tego „trudnego” odcinka, W. jechał w pewnej odległości za dwoma Gruzinami (w Toyotach), którym pozwolił się wyprzedzić wierząc w ich większe doświadczenie i umiejętności. Potem wszyscy dopadliśmy kolejny pojazd na gruzińskich numerach, którego kierowca jechał jak nie-Gruzin. W. trochę tym rozdrażniony wyprzedził wszystkich i weszcie mógł pędzić z zawrotną prędkością dochodzącą niekiedy do 30 km/h.
Od czasu gdy byliśmy tu poprzednio w Goderdzi, parę kilometrów przed samą przełęczą, powstał „kurort” narciarki, a dookoła niego hotele i pensjonaty z restauracjami. Było po sezonie to i było „pusto wszędzie, głucho wszędzie” i nie mogliśmy się przekonać na ile są to już gotowe do pracy z turystami budowle, a rozkopane wszystko było równo.
Bez względu jednak na część budowlaną pozostały cudne widoki. W okolicach przełęczy jeszcze trzymał się śnieg, którego pokrywa miejscami sięgała 2 m.

nasz film z przełęczy (2013 r.)


Samej przełęczy prawie nie rozpoznaliśmy. Przecież tam było parę drewnianych chałup na krzyż, w tym restauracja. Teraz drewniane budy stoją opuszczone i prawie się zwaliły, a obok wybudowano hotele pełna gębą. Rozumiejąc dążenie Gruzinów do nowoczesności poczuliśmy jednak jakiś taki drobny ból nostalgii.
Zjeżdżając z przełęczy, już dobrze wyasfaltowaną wygodną drogą, w paru miejscach W. miał okazję gwałtownie wyhamować natrafiając na przerwy w ciągłości asfaltu i powrócić do praktyk z pierwszej strony przełęczy. Generalnie jednak miło i przyjemnie dojechaliśmy do przejścia granicznego w Wale (ვალე), cały czas widząc jednak z daleka chmury deszczowe. Sami jednak na żadne opady się nie załapaliśmy – nie wliczając opadów błota, przez co Drakul wyglądał „trochę brudny” (no dobrze, trochę bardziej brudny niż zazwyczaj). Tym razem, na przejściu granicznym, po gruzińskiej stronie trafiliśmy na całkiem uprzejmych funkcjonariuszy. Strażnik graniczny aż się rozkręcił, gdy zapytaliśmy o wspólną znajomą Gruzinkę, którą poznaliśmy ponad 10 lat temu w Polsce, a która po powrocie do ojczyzny parę lat pracowała na tym przejściu. Nie było również idiotycznego wymogu z Sarpi, dotyczącego oddzielnej kontroli pasażerów pojazdów. Żeby nie było całkiem słodko, gruzińskie przejście zaprojektowano tak, że na skrajnych pasach mieściły się wyłącznie osobówki albo autokary, ale nie TIRy. W efekcie czego znowu była jazda na skos. Druga jazda na skos przed TIRami była do tureckich okienek, bo geniusze postawili przeszkloną budkę tak, że nie szło jej normalnie ominąć. Wygląda to tak, jakby Gruzja i Turcja nie potrafiły się dogadać już na poziomie projektowania przejść, tak by upłynnić ruch. O ile u Gruzinów okienko było tylko jedno, o tyle u Turków zaliczyliśmy cztery, i w każdym staranie sprawdzano nasze paszporty, dowód rejestracyjny, zieloną kartę. Kazano jeszcze wypisać świstek z deklaracją, że nie przewozimy rzeczy niedozwolonych, a następnie ten papierek podpisał celnik sprawdzający zawartość naszego bagażnika. W kolejnym okienku musieliśmy ten papier „zarejestrować” (w komputerze), a i tak kolejny Turek badał wnikliwie nasze paszporty, zanim ostatecznie podniósł szlaban, zabrał papierek i nas wypuścił.
Kolejnym punktem podróży miał być zamek w Ardahan, jakieś 90 km od granicy. Zanim tam jednak dotarliśmy, przeżyliśmy maleńki stresik po krótkim postoju na zdjęcia. Drakul przestał współpracować i nie chciał odpalić. Na szczęście W. dysponował jakimś chińskim ustrojstwem z kablami (urządzenie rozruchowe), które pomogło i mogliśmy pojechać dalej. Przypuszczalnie po długiej jeździe po górach na dwójce i wielokrotnym odpalaniu na granicy, zwyczajnie rozładował się akumulator. (Nie, już w Polsce rozrusznik poszedł do wymiany.)
A widoki z dróg po tureckiej stronie były podobnie urocze jak po stronie gruzińskiej. Chociaż gdybyśmy mieli tam stać w unieruchomionym pojeździe to zapewne trochę inaczej byśmy na nie patrzyli.
do albumu zdjęć

Widoki z drogi do Ardahan

poprzedni
następny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.