Na samej przełęczy, w przydrożnej knajpce, wcięliśmy szoarmę (nie jesteśmy pewni nazwy, ale była to wyśmienita, smażona baranina z cebulką) z sosem pomidorowym. Pychota. Właścicielka restauracji podpowiedziała nam, że 6 km w bok od przełęczy jest piękne zielone jeziorko, przy czym jakość drogi prowadzącej doń miała, według niej, nie być gorsza od dotychczasowej trasy z Khulo na przełęcz. W. nie trzeba było tego 2 razy powtarzać! Powiedzenie, że pierwszy kilometr przejechaliśmy spokojnie, byłoby eufemizmem. Drugiego na wszelki wypadek nie testowaliśmy – poszliśmy pieszo te 5km, po drodze mijając drewniane chałupki i popijając wodę z okolicznych źródeł oraz wysłuchując mruczenia Erynii. Była to odpowiedź na długą kamienistą drogę o nieznanej długości (nie wierzyła w te 5km), kamienisty szlak (obawa o kostki podatne na skręcenia) oraz zmianę planów „zwiedzaniowych” (mieliśmy tego dnia dotrzeć do Armenii). Mijaliśmy sporo malowniczo położonych drewnianych chałupek niemniej droga dłużyła się niemiłosiernie (W. miał przynajmniej rozrywkę w postaci coraz głośniej mruczącej Erynii). W końcu, jakieś 500 m od jeziorka, W. postanowił zapytać o drogę pasterzy siedzących pod „letnimi” domami.
W efekcie zaprosili nas oni na mikro-suprę. Było wino, chleb, śmietana i ser. Panowie gościli nas tym chętniej (proponując nawet nocleg), że kiedyś byli w Polsce – stacjonowali u nas w ramach oddziałów radzieckiej armii w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku… Z trudem podnieśliśmy się ze stołków (wyrywając się objęć gruzińskiej gościnności) bo chcieliśmy jednak dotrzeć do TEGO jeziorka. Żeby nie było tak łatwo, trzeba było do niego ostro zejść w dół. Czego się nie robi dla zielonej wody (zdjęcia nie oddają tej zieloności). Po obowiązkowym moczeniu stóp, wróciliśmy do wioski, pożegnaliśmy się serdecznie z mieszkańcami, narzuciliśmy „tempo 32, kołki w zęby” (patrz: „Angelika wśród piratów”) i w promieniach zachodzącego słońca wróciliśmy do samochodu. W. zgarnął jeszcze po drodze, tak około 2 km od przełęczy Goderdzi, trzy kawałki skamieniałego drzewa z osypiska wyglądającego jak arkoza. Przypomniała nam się Arkoza Kwaczalska, tylko że ta była na wysokości prawie 2000 m n.p.m. W sumie w najwyższym miejscu trasy pieszej przekroczyliśmy chyba wysokość Transalpiny, o Transfogaraskiej nie wspominając. Przy tym wszystkim widoki tu były piękniejsze. Należy przy tym wspomnieć, że drogi były górskie, szuter był gruziński (2÷20cm), a dziury po zbóju – do 20cm. Z przełęczy zjeżdżaliśmy już po nocy. Jazda, pełna zresztą emocji, sprawiła W. dziką frajdę. Droga czasami sprawiała wrażenie(!!!) asfaltowej, co przy ostrych i stromych zjazdach czy niespodziankach w postaci wodospadu przepływającego przez drogę spowodowało milczenie Erynii – zły znak jak już nawet zaprzestała drażnienia W. dźwięcznym „Aaaa…”. W. cały czas marudził, że nie widzi wszystkiego z czym przyszło mu walczyć (miały jeszcze większą frajdę) – jedynie urywek widoczny w reflektorach samochodu. W końcu wszystko jednak się kończy – nawet fatalna droga, i tym razem, koło klasztoru Zarzma szuter skończył się pięknie wyasfaltowaną drogą. Można już było pojechać spokojnie do Varkhani gdzie spotkaliśmy się z Anną i Arturem, twórcami strony: Oblicza Gruzji, z którymi dotychczas spotykaliśmy się jedynie wirtualnie. Po telefonicznym uzgodnieniu trasy dojazdu do ich kwatery (droga straszna) zostaliśmy podjęci kolacją i ugoszczeni przez Romana „Leśnika”. Po dłuższej pogawędce o planach wakacyjnych i wymianie poglądów na tematy wszelakie, poszliśmy spać. Ponieważ dom był w remoncie chcieliśmy rozłożyć się ze śpiworami na werandzie, ale gospodarz się na to nie zgodził bo obraziłoby to jego gruzińską gościnność i udostępnił nam do spania duże, szerokie, małżeńskie łoże. Pospaliśmy w nim do 6:30 i ruszyliśmy dalej w drogę zabierając ze sobą Annę i Artura. Pożegnanie z Romanem było bardzo ciepłe i okraszone podstępem. Nie chciał on bowiem przyjąć od nas zapłaty za mieszkanie więc W. zgrabnym ruchem wsunął mu niezauważenie pieniądze do kieszeni koszuli – mamy nadzieję, że przed praniem sprawdzi kieszenie.Cały kolejny dzień był jedną wielką niespodzianką, okraszoną bardzo ciekawymi rozmowami z naszymi „pasażerami”. Jeżdżąc (i chodząc z plecakami!) dwa lata po Gruzji mają oni wprost nieprzeciętną wiedzę o tym kraju i zamieszkujących go ludziach. Nie będziemy tu cytować rozmów – zapraszamy na ich stronę: Oblicza Gruzji. Rozmowy nie przerwało ani zwiedzanie klasztoru w Zarzmie ani w Czule (Czulevi). Anna potrafiła uzupełniać informacje „ogólnodostępne” informacjami własnymi(*). W Czule W. rozpoczął wymianę informacji z mnichami na temat warrozy. Nie było to łatwe bo jedynie jeden Gruzin znał rosyjski – i nie był to ten, który zajmował się pszczołami. Okazało się (na ile W. zrozumiał), że nie stosują oni ekologicznych form ograniczania warrozy w ulach – walczą z nią dopiero jesienią środkami chemicznymi. Rozmowę z Anną i Arturem przerwało, na dłużej, dopiero spotkanie z Gruzinami pod twierdzą przy Patara Zanavi.
Zapytany o drogę Gruzin nie tylko nam ją wskazał, ale i zaprosił nas „na kawę”. W efekcie na stół wjechały: dwa rodzaje sera, ziemniaki, chaczapuri, cukierki, śliwki, sok wiśniowy i… oczywiście kawa. Miały jeszcze wjechać wino lub czacza, ale wykręciliśmy się dalszą drogą. Po obejrzeniu ruin twierdzy z kilkunastu metrów – stoi na skale, na którą można wejść jedynie ze sprzętem wspinaczkowym, wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej do Złotej Twierdzy.
(Spotykana w internecie transliteracja angielska jest tragiczna. Zapis ოქროს ციხე w polskiej transliteracji bajecznie prosty – Okros Ciche – przerabiają na nie wiadomo co i znaleźć tego w internecie prawie nie sposób. Sugerujemy wyszukiwanie po gruzińskiej nazwie i ewentualne tłumaczenie treści.)
Była to twierdza nigdy nie zdobyta przez wrogów – przez nas też nie – ze względów czasowych. Podejście prowadzi nieoznaczonymi „kozimi” traktami tak, że wyglądało na to że utkniemy w trasie na noc.
Praktycznie wszystkie drogi dojazdowe (boczne), którymi przemieszczaliśmy się w pobliże obiektów naszych zainteresowań (oprócz Zarzmy) były drogami bardzo(!) szutrowymi, właściwe nie nadającymi się do jazdy samochodami osobowymi więc w większości przypadków samochód zostawialiśmy w miejscach odległych o parę kilometrów od celów podróży pokonując resztę trasy pieszo. Zmiana sposobu podróżowania następowała tam gdzie W. decydował, że to jest granica pomiędzy wariactwem, a idiotyzmem, Erynia powtarza mu bowiem często: „Bądź wariatem, nie bądź idiotą”, a i tak wracając każdą z tych dróg dojazdowych W. dziwił się, że udało mu się ją przejechać. Na jednej z dróg zostawił nawet jedno ze świateł do jazdy dziennej, zostały tylko druty i wspomnienie…
Po przerwaniu podejścia na Złotą Twierdzę odwieźliśmy przyjaciół do Achalciche, gdzie „pomieszkiwują”. Na pożegnanie zasugerowali nam nocleg w „Kurorcie Aspindza”. Ruszyliśmy więc, malowniczym przełomem Mtkwari (Kury), do „kurortu”. Charakteryzuje się on gorącymi siarkowymi źródłami. Dyrektor kurortu zorganizował nam nawet, mimo późnej pory, kolację (17Lari) i za 35Lari od osoby otrzymaliśmy pokój o bardzo wysokim standardzie oraz dostęp do kąpieli siarkowych w przygotowanych specjalnie dla nas wannach. W wodzie o temperaturze 42°C wytrzymaliśmy przez pół godziny i po spłukaniu się pod prysznicem w części hotelowej poszliśmy spać!
Rankiem, nie tak bladym (bo po 10:00), zebraliśmy się w końcu i ruszyliśmy w kierunku granicy armeńskiej – te kąpiele dobrze robią na sen. Zwiedzanie twierdzy Rabati (Achalcyche) zostawiliśmy sobie na drogę powrotną. Jechaliśmy za to wśród malowniczych gór, wzdłuż brzegu rzeki Mtkvari. Po drodze trafiliśmy na próby (chyba nie do końca doprowadzone) przywrócenia tarasowych upraw winorośli. To znaczy, była piękna tablica przy drodze, a po drugie stronie drogi zarośnięte zbocze poprzedzielane murkami.
Dalej, w miejscowości Achalkalaki (ახალქალაქი) trafiliśmy na ruiny twierdzy. Wszystko byłoby pięknie, gdyby tylko otoczenie nie było niemiłosiernie zaśmiecone. Anna uświadomiła nas poprzedniego dnia, że w Gruzji nie ma praktycznie żadnego sensownego systemu odbioru śmieci. Stąd druga Albania. Niestety! A wracając do twierdzy, w jej murach kryła się jeszcze jedna niespodzianka – stado krów zamieszkujące dawny meczet. W. uparł się, że zrobi zdjęcia w środku. I zrobił, choć Erynia delikatnie obawiała się możliwej reakcji byków na lampę błyskową… Na szczęście zarówno zwierzyna jak i my przetrwaliśmy fotograficzny napad W.
Im bliżej granicy, tym krajobraz stawał się bardziej surowy – góry i pustkowia przypominające Azerbejdżan widziany z Dawid Garedżi.
(*) Ania wskazała nam też stronę z przykładami gruzińskiej polifonii cerkiewnej.
Podkład muzyczny „Rustavi - Lashgvash”
udostępniony przez Georgian folk music instruments
Dzięki za reportaż. Macie zdrowie… medal Wam się należy za wytrzymałość.
Pozdrowienia
Jaruta
Na tym odcinku naszej trasy to raczej były chęci. O zdrowiu, wytrzymałości i paru innych cechach będzie później… 😉
Miłego dnia
W.