Trewir
Na pierwszy punkt trasy wybraliśmy (przypuszczalnie) najstarsze miasto w Niemczech: Trewir.
Nie będziemy przepisywać Wikipedii wspomnimy więc jedynie, że są tacy, którzy mówią o 1300 latach przed Rzymianami – mówią bo mówią, ale kto to sprawdzi!
Zaparkowaliśmy na jednym z płatnych parkingów przy bazylice (1,5€ za godzinę) i ruszyliśmy w miasto. Zwiedzanie zaczęliśmy od pobliskiego Pałacu Elektorskiego. Zwiedzanie to może za dużo powiedziane. Jako że w budynku znajdują się biura, zwiedzanie wnętrz jest możliwe tylko w grupach, po uprzednim uzgodnieniu w miejscowym biurze IT przy Porta Nigra. Te informacje (po angielsku) uzyskaliśmy od przemiłej recepcjonistki, która na dodatek obdarowała nas kserówką planu centrum miasta i wskazała drogę do IT. Rzecz jasna, zanim tam dotarliśmy, nie odmówiliśmy sobie dłuższego spaceru po mieście. Siłą przyzwyczajenia obeszliśmy sobie budynek ciesząc się wiosną w pałacowym parku. Ta ostatnia, najwyraźniej przyszła do Trewiru kilka tygodni wcześniej niż do Polski: magnolie już przekwitły, tulipany właśnie przekwitają, za to pięknie kwitną bzy. Tyle z lokalnego biuletynu ogrodniczego. Po tym drobnym spacerze doszliśmy w końcu do bazyliki cesarza Konstantyna. Cóż, nie możemy powiedzieć, że zostaliśmy powaleni z zachwytu. Na skutek pożaru miasta w 1944 r. bazylika (też) spłonęła. Świątynia, i owszem, została odrestaurowana, ale dosłownie do gołej cegły. Może miał na to wpływ fakt, że budynek należy do parafii ewangelickiej, a protestanci jak wiadomo w ozdobach specjalnie nie gustują. Ten brak gustu przejawił się również w tym, że kiedy w latach 50′, ocalałe po wojnie dziewiętnastowieczne rzeźby ewangelistów, pierwotnie stojące za ołtarzem, przypadkiem zostały rozbite, gmina postanowiła zebrać ocalałe kawałki i nic z nimi nie robić… Dopiero w XXI w. zostały zrekonstruowane i wyeksponowane w bazylice same głowy rzeźb. Można się zżymać na takie podejście do zabytków, ale z drugiej strony może i łatwiej skupić się na modlitwie w miejscu ascetycznym niż przeładowanym kolorami i religijnym kiczem, jakże częstym w polskich kościołach.
Z tego co do tej pory zaobserwowaliśmy, takie podejście jest częste w kościołach niemieckich.
Rzut beretem od bazyliki znajduje się najstarsza (siłą rzeczy) katedra w Niemczech, pod wezwaniem św.Piotra. Oczywiście nie mogliśmy tam nie zajrzeć. Rzecz jasna wystrój skromny, kilka ołtarzy (z czego część współczesnych) pięknie wyróżniających się na tle pustych płaszczyzn. Na nas jednak największe wrażenie zrobiły podcienia (krużganki). Pomiędzy nimi dostrzegliśmy mały cmentarzyk zasłużonych katolickich notabli, z płytami nagrobnymi ukrytymi w trawie i niskich kwiatach. Nie tylko my byliśmy pod wrażeniem. Na zielonej trawce siedziała klasa (na oko) licealistów, szkicując pod przewodnictwem nauczyciela detale architektoniczne. Ciekawe jak u nas teraz wyglądają lekcje plastyki. Już za czasów Erynii, plastyka została wyrugowana z liceum.
Po wyjściu, w pobliskiej restauracji zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek. Skorzystaliśmy z sezonu na szparagi: Erynia załapała się na zupę krem szparagowo-kartoflany, a W. na szparagi w sosie holenderskim. Jedno i drugie zasługiwało na pochwałę.
Z katedry skręciliśmy na Hauptmarkt (czyli odpowiednik naszego Rynku), który również byłby nas zachwycił, gdyby nie fakt, że był pełen turystów, ze szczególnym uwzględnieniem rozwrzeszczanych wycieczek szkolnych z Francji (ci byli najgłośniejsi). Z Hauptmarku szybko skręciliśmy w uliczkę będącą wejściem do dawnej dzielnicy żydowskiej i naszym oczom ukazał się uroczy widok: Döner Kebab. To nic, że ceny wynosiły 6÷8€ za potrawę; to nic, że oprócz kebabu były tam również falafele i inne potrawy z bliżej nieokreślonego Bliskiego Wschodu; nic to, że kelner przynosił zaparzoną herbatę w szklaneczkach o kształcie tulipana. Ważne jest to, że na półce nad ladą stały dumnie butelki z miejscowym mozelskim winem. Takie multi-kulti lubimy.
W końcu dotarliśmy do Porta Nigra (czarnej Czarnej Bramy). Jest to jedna z autentycznych pozostałości z czasów rzymskich jedynie trochę nadgryziona zębem czasu.
W samej IT spędziliśmy znacznie mniej czasu niż planowaliśmy. Jedyna „kontaktowa” osoba była już zajęta rozmową z grupką niemieckich turystów, pozostałe udawały, że nikogo nie widzą, a kolejka się wydłużała. Erynia porwała więc tylko plan miasta i z niesmakiem opuściła wizytówkę Trewiru.
Plan pomógł nam znaleźć jeszcze dwa miejsca, na których nam zależało: cesarskie termy oraz amfiteatr również z rzymskich czasów. O ile te pierwsze były niedostępne z powodu remontu, amfiteatr odwiedziliśmy. Choć na zdjęciach wydaje się kameralny, swoimi rozmiarami zrobił wrażenie zwłaszcza na W.. Z wewnątrz wygląda jak dziura/wąwóz w trawiastym stoku, ale jak bliżej się przyjrzeć to można było dostrzec zarys schodów i siedzeń. Można też było zejść w podziemia i zastanawiać się co tam było, ale i tak nic żeśmy nie wymyślili.
Na koniec pozostało nam tylko przejechać przez Mozelę mostem rzymskim (tak, zabytkiem z tamtych czasów) i zameldować się w hotelu. Choć na początku kusiły nas weinstuby (winiarnie) w centrum miasta, tym razem odpuściliśmy je sobie i po drobnych chwilach paru wstąpiliśmy do restauracji przyhotelowej. To że prawie wszystkie stoliki były zarezerwowane było dla nas pewnym zaskoczeniem jednak gdy znaleziono dla nas wolny stolik, a obsługa zaczęła nas traktować jak znajomych zrozumieliśmy, że dobrze trafiliśmy. Domowa atmosfera przychodzących na wspólną kolację mieszkańców w połączeniu z dobrze przygotowanymi i tanimi potrawami jest tym co nam odpowiada najbardziej. Mogliśmy sobie i porozmawiać, i pouzgadniać co chcemy zjeść i wypić, i nawet pewne niedociągnięcia były naprawiane szybko i z uśmiechem (szczególnie że nie wynikały z lenistwa czy złej woli lecz z nawału pracy). W. oczywiście dał się namówić na stek wołowy, ale do niego zażyczył sobie specjalnie mocno upieczone frytki – chrupiące. Erynia zadowoliła się pieczonymi skrzydełkami z kartopfelsalad (sałatką na bazie kartofli). Do tego oczywiście musieliśmy przetestować mozelskie wina – dwa rislingi nie wypadły zbyt dobrze, ale „do obiadu” w sam raz, do tego piwo – dobre lecz bez specjalnego smaku i cydr który robiony był chyba z owoców cytrusowych – głosujemy za niedojrzałymi cytrynami – którego jedyną zaletą było to, że kwas nie był octowy.
Mnie Trewir totalnie zauroczył – zwłaszcza katedra i Porta Nigra <3
Amfiteatr to widziałem przez bramę, spóźniliśmy się o jakieś 10 minut :/ 😛
Ogólnie to Trewir wart jest… odwiedzenia, bo przecież nie mszy 😉 Piękne miasto!
To tak jak my termy – w remoncie.
Przegapiłam, że też byłeś w Trewirze. Masz absolutną rację – zdecydowanie wart odwiedzenia.
Zdaniem niejakiego Henia IV Burbona Paryż wart był mszy, ale na razie się tam nie wybieramy. W. do tej pory wybrzydza na Brukselę 😉
Ja się cieszę, że byłem w Paryżu ponad dekadę temu – jeszcze bez fajerwerków 😉 Choć z drugiej strony – teraz to one mogą być wszędzie…