Dinant
Dla równowagi kolejny punkt zwiedzania znalazł się po belgijskiej stronie granicy, było to Dinant. Małe miasteczko nad Mozą z twierdzą która dawnymi czasy broniła jedynego w promieniu kilkudziesięciu kilometrów mostu na rzece (Słowianie, do przeprawy wojsk, zrobiliby most tymczasowy lub przepłynęli rzekę – oczywiście przed czasami wielkich ciężkich armat). A miejsce to było wykorzystywane w tym celu od XI w. przez czasy Ludwików aż do I wojny światowej. Zawsze toczyły się tu walki mniej lub bardziej krwawe, ale w tym ostatnim przypadku Niemcy poszaleli zabijając ponad 800 cywili, w tym starców i dzieci, a nawet niemowlęta, i paląc miasto pod pretekstem że cywile do nich strzelali – tak, szczególnie dobrze strzelało trzytygodniowe niemowlę. W bitwie tej został ranny, między innymi, Charles de Gaulle (co upamiętnia jego pomnik na nabrzeżu). Niczego to jednak nie nauczyło generalicji francuskiej i przed II wojną światową, budując linię Maginota, nadal myśleli, że Niemcy nie zrobią tego samego numeru z obejściem przez Belgię – zrobili! – i tak jak za pierwszym razem tak i drugim Francuzi postąpili identycznie. Bez względu na historię pozostała do oglądania twierdza na wysokim brzegu Mozy. Jest ona własnością prywatną i trzeba przyznać, że to widać w poziomie wystawienniczym. Może eksponaty w zbrojowni nie są wystarczająco dobrze oczyszczone i zakonserwowane, ale za to muzeum ma ekspozycję „żywą” czym znacząco na plus odznacza się względem wcześniej oglądanych przez nas fortyfikacji. Dodatkowo twierdzę tę w znaczącym zakresie trzeba było oglądać z przewodnikiem (w cenie). I to także należy zapisać na plus. Przewodniczka potrafiła zarówno prowadzić opis po flamandzku, jak i specjalnie dla nas po francusku. W cenie biletu jest również podwójny przejazd kolejką linową na trasie miasto-twierdza (są bilety które dodatkowo umożliwiają rejs statkiem po Mozie). My zaparkowaliśmy na parkingu przy forcie (darmowym) więc po obejrzeniu fortu zjechaliśmy na dół by obejrzeć miasto, kolegiatę Najświętszej Marii Panny (Collégiale Notre Dame de Dinant) z pięknymi witrażami i w Informacji Turystycznej dowiedzieć się „co by tu jeszcze…”. A w ramach „jeszcze” znalazły się: darmowe muzeum upamiętniające Adolphe Saxa – wynalazcę saksofonu i Jaskinia la Merveilleuse (Cudowna) znajdująca się 15′ (na piechotę) od centrum. Jaskinię odkryto i udostępniono do zwiedzania w 1905 r., ale następnie służyła ona nie tylko do oglądania, ale i jako schron przeciwlotniczy. W każdym razie obecnie, po odpowiednim przygotowaniu trasy – płaskie „kafelki” na podłodze i poręcze z pięknego drewna przy schodach – funkcjonuje całkiem dobrze jako atrakcja turystyczna. Może i szata nie jest zbyt bogata, ale wystarczająca by turystom uświadomić geologię krasu. Ponoć w jaskini są i nietoperze, ale nie udało nam się ich dostrzec, szczególnie że i najniższego poziomu jaskini także nie obejrzeliśmy – był pod wodą. Po obejrzeniu jaskini ruszyliśmy do samochodu – stał pod twierdzą. W. licząc na możliwość nabijania się z Erynii podpuszczał ją na wejście po schodach (ponoć ponad 400), dała się podpuścić i „na złość W.” mijając ruszającą ostatnią kolejkę ruszyliśmy w górę. Gdy dotarliśmy na sam szczyt schodów zderzyliśmy się z zamkniętymi drzwiami. Z boku drzwi był napis „proszę dzwonić” więc zadzwoniliśmy. Czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy – robiło się śmiesznie, aż w końcu drzwi otwarł miły starszy pan, który właśnie zamykał twierdzę i za dwie minuty już by go tam nie było. Z uśmiechem, i podziwem, pogratulował nam „spacerku”, zdziwił się że ktoś nas wpuścił o tej porze na schody, i już mogliśmy wracać do Sedanu. Erynia całą drogę rozmyślała co by zrobiła gdyby drzwi się nie otwarły, a W. zastanawiał się czy będzie jeszcze podpuszczał Erynię (…będzie).