Rankiem pyszne, proste, domowe śniadanie w ogrodzie: gorący, świeżo upieczony przez żonę właściciela chleb przypominający ormiański lawasz, domowe sery, masło, jajecznica na swojskich jajach, pomidory i ogórki z własnego ogródka, miód z własnej pasieki i tylko oliwki ze słoika ze sklepu, uff… Wegetarianie, i ci co jedzą tylko naturalne, mieli by radochę. Weganie pluli by na zabite „życie poczęte” – nam jajecznica smakowała! Pod koniec śniadania podeszła do nas grupka dzieci, a dziewczynka, najodważniejsza z nich, zadała pytanie po angielsku. Tu Murat (właściciel) oświecił nas, że dzieci dostały w szkole zadanie na wakacje: rozmawiać z cudzoziemcami po angielsku. Siłą rzeczy Erynia wzięła na siebie ciężar konwersacji, momentalnie przechodząc w tryb nauczycielski (poowooli i wyraźnie). Co te nauczycielskie studia robią z mózgu…
Nie bardzo chciało nam się stamtąd odjeżdżać (ta sielsko-wiejska atmosfera robiła swoje), ale kolejny nocleg mieliśmy już zarezerwowany. Jako pierwszy punkt W. ustawił miejsce, w którym można było zanurzyć się w Eufracie. Faktycznie, trafiliśmy bez pudła. Co prawda zamoczyliśmy tylko nogi, ale i tak woda świetnie nas schłodziła. Dalej nie było tak różowo: GPS ponownie postanowił nam wyciąć numer i kilkanaście kilometrów przed kolejnym punktem stracił sygnał. Uparty i zaparty W. ustawił punkt na wczytanej na komórkę NaviFree, a Erynia robiła za pilota. Trafiliśmy, w Dağeteği, do ruin jakiejś dawnej świątyni. Żeby było śmieszniej, oboje sobie nie przypominamy skąd ona się wzięła na naszej liście. (okazało się, że jest to świątynia ormiańska św.Józefa w dawnym ormiańskim Kamurj). Na całe szczęście, na tym pustkowiu GPS postanowił sobie o nas przypomnieć i bocznymi, szutrowymi drogami, prowadzącymi częściowo przez koryta okresowych rzek, dotarliśmy do Göbekli Tepe, mając nikłą wszakże nadzieję, że może urok osobisty W. zadziała i nas wpuszczą. Niestety, strażnik okazał się nieczuły i niewrażliwy na niczyje wdzięki i nie wpuścił ani nas ani Turków, którzy również mieli ochotę na zwiedzanie wykopaliska – a przyjechało ich parę samochodów. Gwoli ścisłości, w internecie nigdzie nie znaleźliśmy informacji o zamknięciu obiektu dla zwiedzających. Cóż było czynić, pojechaliśmy do naszego hotelu w Urfie (zwanej obecnie Şanlıurfą). Tu GPS poszalał, wioząc nas opłotkami i przez hm…, de facto slumsy. Jak widać, Turcja to nie tylko bogaty Stambuł i kilku(nasto)tysięczne osiedla bloków na przedmieściach pączkujących miast. Nam trochę mina zrzedła, bo według nawigacji, mieliśmy mieć hotel gdzieś właśnie w tej okolicy, tyle że hotelu tam nie było. Nic to, koniec języka za przewodnika, a uczynni przechodnie pokazali ręką kierunek. Faktycznie, hotel się odnalazł tyle że (ku naszej wielkiej radości) w samym centrum starego miasta. Jedna obawa psuła radość Erynii. Na kilka kilometrów przed hotelem, doczytała na druku rezerwacji, że hotel niezamężnych par nie przyjmuje, a goście są proszeni o okazywanie recepcjoniście zaświadczeń o zawarciu związku małżeńskiego. Szczęśliwie dla nas, najwyraźniej wyglądamy na stare dobre małżeństwo, bo recepcjonista nawet o tym nie wspomniał, Erynia za to, od razu na wstępie, wyszła z tekstem: „…mój mąż…”; uff…
Po południu ruszyliśmy na miasto, zaopatrzeni w hotelowa mapkę. Tradycyjnie, rzuciliśmy na nią okiem, W. schował ją do torby, a nas zaniosło do pięknego parku Balıklı Göl, w którym znajduje się kompleks meczetów i medres, w tym jeden z grotą w której, według legendy, miał narodzić się Abraham, czczony również przez muzułmanów jako jeden z proroków. Wejścia są oczywiście osobne, ale w środku jest podobnie, miejsce z wodą ze źródła Abrahama i miejsca na modlitwę. Sama jaskinia zalana jest wodą i oddzielona szybą od zwiedzających. Trafiliśmy akurat na okres Kurban Bajram więc i atmosfera była świąteczna. W jednym z meczetów W. trafił akurat na modlitwę i ze swoją tatarską urodą został przez młodego chłopca zaproszony do modlitwy. Odpowiedział, po angielsku, że jest z Polski, a na to chłopiec „a ja z Niemiec”. Aby poczytać coś na temat rytuałów modlitewnych W. zgarnął ze stojaczka ostatnie bezpłatne wydawnictwo w języku angielskim. Obok meczetu trafiliśmy do centrum informacji o Urfie, gdzie zachustczona niewiasta nie władała co prawda żadnym innym językiem poza własnym, ale bez problemu wręczyła nam plik folderków i mapek z opisami w języku angielskim. Nam to pasuje, chociaż wolimy pogadać. Przez chwilę pospacerowaliśmy po parku, podziwiając dorodne karpie z sadzawki Abrahama. Rzecz jasna, i z tym miejscem związana jest legenda. W każdym razie karpie się mają jak pączki w maśle, a Turcy robią sobie na ich tle sweetfocie z komórek. W innych miejscach parku, atmosfera jest iście piknikowa, tam trawa jest dla ludzi, a nie dla tabliczek z napisem „nie deptać trawy”. Niestety – Turków trudno nazwać dbającymi o otoczenie. Wszędzie, nie tylko w Urfie, pełno jest odpadków – szczególnie plastikowych.
Pomału szliśmy w kierunku twierdzy, mając nadzieję na ładne widoki miasta. Rzecz jasna nie obyło się bez schodów. Rozochocony W. wybrał krótszą drogę przez tunel (płatny 5 lir od osoby), składający się głównie z kamiennych schodów o różnej wysokości i stopniu wyślizgania. Całe szczęście, że były też poręcze… Widoki na stare miasto nas nie zawiodły, szczęśliwie przyszliśmy o odpowiedniej porze dnia i mieliśmy słońce za plecami. Zeszliśmy już drogą standardową. Na koniec wkroczyliśmy na stary kryty targ i tam dopiero był szał ciał i uprzęży. Poza ziołami i przyprawami w stożkowo usypanych stosach, świeżo palona i mielona na miejscu kawa, stroje i materiały przyozdobione cekinami i szkiełkami, cieszące się dużym zainteresowaniem wśród pań (kiedy u licha te pozakrywane Turczynki to noszą – wyłącznie w domu?!), sprzęt domowy, szkło w guście, hm… orientalnym, itd. itp. Skołowani przycupnęliśmy na chwilę w jakiejś kafejce na środku bedestenu i zaraz zostaliśmy zaopatrzeni w turecki czaj, pół litra wody, i miejscowy specjał menengiç kahvesi (przygotowane z pistacji terpentynowej na mleku). Pokrzepieni na ciele, doturlaliśmy się do hotelu. Tutaj musieliśmy powalczyć z obsługą bo woda gorąca była tylko trochę cieplejsza od wody zimnej – w sam raz tyle by W. ukontentowany ochłodą był w stanie się wykąpać, dla Erynii to było za mało… pokazała kły. Oprócz ciepłej wody dostaliśmy jeszcze po herbacie. Przy herbacie Erynia wyniuchała na mapie jeszcze jeden meczet z ponoć odrestaurowanymi uliczkami w jego pobliżu. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy przejść się jeszcze po okolicy wieczorem. Meczet Ul Camii znaleźliśmy dosyć szybko, przy nim i na cmentarzu masę kotów, jakieś uliczki także się znalazły, tylko ta kwestia odrestaurowania… Postanowiliśmy wrócić tam rano przed wyjazdem. Co ciekawe mimo późnej pory, było około 22., bardzo wiele stoisk ulicznych i okołobazarowych było otwartych. Stoiska wewnętrzne były, tak na oko, pozamykane – nie sprawdzaliśmy wszystkich. Za to przyczepiały się do nas małe dzieci – oferując „coś” nachalnie. Na szczęście starsi Turcy pomagali nam się od nich odpędzić. Umożliwiło to nam (Erynii) dokonanie zakupów mydeł oliwkowo-laurowych – i nie tylko.
Şanlıurfa – miasto
Szukaj
Kategorie
Lata
…komentarze.
- W. - Trzy winnice i wioska
- Mariusz Maślanka - Trzy winnice i wioska
- Erynia - Brno – spacer
- Asia - Brno – spacer
- W. - Do Brna
- Erynia - Do Brna
- Pudelek - Do Brna
- w. - Wisząca kładka i Zamek
- Pudelek - Wisząca kładka i Zamek
- w. - Zamki i kamienie
- MI - Zamki i kamienie
- MI - Zamki i kamienie
Galeria albumów
ogólne…
RODO
Przydasie
-
Nasze miejsca:
- Brno – kości i piwo
- Špilberk
- Brno – muzeum i katedra
- Brno – spacer
- Do Brna
- Urodzinowa niespodzianka
- Winiarnia Begala
- Winiarnia Hornik
- Wisząca kładka i Zamek
- Winiarnia Macik
- Malá Tŕňa II
- Będzin – miasto i Żydzi
- Będzin – nerka i pałac
- Będzin – kirkut i zamek
- Dolní Kounice [2] i Veveří
- Dolní Kounice [1]
- Velké Pavlovice [3]
- Velké Pavlovice [2]
- Velké Pavlovice [1]
- Safranbolu i Hadrianopolis
- Divriği
- Karahan Tepe i Göbekli Tepe
- Herbata i Dara
- Most w Malabadi i Zerzevan Kalesi
- Koty i Ahtamar
- Van – muzeum i twierdza
- Pałac Ishaka Paszy i wodospad
- Śniadanie z kotem… i Kars
- Ardahan, Kars i Katerina
- Przez Goderdzi do Turcji
- Dom rodzinny i winiarnia
- Most i wodospad Machunceti
- Bazar, plaża i ogród botaniczny
- Park dendrologiczny
- Sameba
- W Batumi… deszcz
- Batumi po latach
- Poranek u Daro
- „Przejście/a” graniczne
- Do Sarpi, po latach
- Marina i dwa muzea
- Fort i muzeum fotografii
- Monte i dwa ogrody
- Klasztor i ciastka
- Muzeum i kościół São Pedro
- Blandy’s Wine Lodge
- Spacer… i owocki
- Spacer po Funchal
- Madera sanatoryjnie
- Galeria, osły, Kalawasos i Tochni
- Opactwo i Zamek
- Kirenia
- Salamina i Famagusta
- Larnaka
- Port w Amathous i Limassol
- Nikozja
- Muzeum Morskie i morze
- Wina, azbest i monastery
- Mizoginistyczne monastery
- Choirokoitia i wioski górskie
starsze w archiwum