Pałacyki „a bo to moje”
Po tej aromaterapii postanowiliśmy dołączyć do M. i P., którzy wybrali się na wyprawę do ruin pałacyków w okolicach Zalewu Mietkowskiego. Jazdę pomiędzy poszczególnymi pałacykami utrudniał wyścig kolarski (później doczytaliśmy, że był to triatlon – oczywiście musiano narwać to „triathlonem”. Ciekawe czy to objaw kompleksów durniów czy durnej mody na angielski?) odbywający się akurat w tamtych okolicach. Jakoś jednak udało nam się, bocznymi drogami, dotrzeć do większości z zaplanowanych miejsc – chociaż nie w zaplanowanej kolejności.
Maniów Wielki (zdjęcia archiwalne).
Zniszczony przez Rosjan w 1945 r. przeszedł na skarb państwa – czyli „niczyje, bo państwowe”. Pobliskie zabudowania folwarczne zachowały się (trochę) lepiej, może dlatego, że były używane. Ruiny też miały zastosowanie – podciągnięte do nich były sznury do suszenia bielizny. Do wnętrza żeśmy się nie dostali. Podejścia były albo zarośnięte, albo zasypane – pewnie by dzieciarnia i zwierzyna się tam nie szwendała. Za to kaczki szwendały się po okolicy, gdy obchodziliśmy ruiny dookoła.
Po drodze, przy drodze w Proszkowicach, dostrzegliśmy dwa krzyże pokutne, częste w tym regionie, za to pałac przegapiliśmy. Może wpadniemy tam następnym razem.
Borzygniew (zdjęcia archiwalne).
Przetrwał od XVII w. do kontaktów z Rosjanami w 1945 r. A i później, patrząc po pobliskich zabudowaniach folwarcznych, było też niewiele lepiej. Pałac sobie niszczał, a o folwark nikt nie dbał. Chociaż przy jednym z zabudowań był piękny ogródek kwiatowy. Oczywiście pobliski kościół wygląda znacząco lepiej.
Siedlimowice (zdjęcia archiwalne).
Tym razem to nie Rosjanie „zadbali” o zniszczenie pałacu. Pod ich władaniem mieszkali tutaj nawet dawni właściciele: rodzina Kornów. Pałac zamieniła w ruinę dopiero Polska, zamieniając majątek w PGR. I trzeba przyznać, że zrobiono to skutecznie. No może niezupełnie – złomiarze nie dobrali się jeszcze do metalowej latarni na szczycie wieży, pewnie dlatego że wcześniej ktoś ukradł schody.
W pobliżu wejścia do dawnego majątku funkcjonuje zabytkowy młyn. Niestety trochę się spóźniliśmy i był już zamknięty dla gości/klientów.
Maniów Mały (zdjęcia archiwalne).
Tutaj także „zawinił” 1945 r. A później było już tylko gorzej. Obiekt bezpański, jedyne co mu się przytrafiło to wpisanie do rejestru zabytków. A poza tym komunistyczno-zabużański standard „a bo to moje”.
Można to zresztą powiedzieć o wszystkich odwiedzonych przez nas ruinach. To „a bo to moje” W. pamięta z czasów zamieszkiwania w Sobótce, szczególnie z opisów tamtej rzeczywistości przekazywanych przez jego Mamę.
Ponieważ byliśmy przygotowani na coś takiego więc nie poczuliśmy się zawiedzenie, za to poczuliśmy głód. W. postanowił przetestować wskazaną mu przez koleżankę mieszkającą w Sobótce tawernę „Ślężański pstrąg” w Sobótce Górce słynącą z pieczonych pstrągów. Nie tylko pieczone pstrągi były tam godne uwagi. Niestety uważało tak, tak wielu ludzi, że trzeba było czekać na dania około pół godziny. Otoczenie było jednak tak miłe – stoliki nad wodą, że jakoś przetrzymaliśmy ten czas. Było warto!