– po rosyjsku(?!). Nie wiemy kto on zacz, ale było to niespodziewane doświadczenie.
Drugim z klasztorów był Klasztor Stawrowouni (gr. Ιερά Μονή Σταυροβουνίου) położony na szczycie góry o tej samej nazwie, góruje nad okolicą i rozpościera się z niego piękny widok na całą okolicę. Dojazd do niego snuje się pięknymi serpentynami, z których widoki mogła oglądać jedynie Erynia, W. koncentrował się raczej na jeździe po lewej stronie drogi. Prawie pod szczytem był parking, a obok niego malutka kapliczka z dzwonnicą na zewnątrz, a pięknie malowanymi ścianami i ikonostasem wyglądającym dość młodo, wewnątrz. Tutaj można było fotografować do woli. Po drugiej stronie parkingu było wejście do klasztoru przez mały sklepik i furtę z furtianem – otwartą codziennie z przerwą od 12 do 15 – tak było napisane przed furtą – ciekawe czy w nocy też jest otwarte?! I tutaj zaczął się cyrk. To że kobietom wstęp jest wzbroniony to rozumiemy, to że fotografować nie wolno – od biedy też. Ale przed furtą należy zostawić również wszelkie plecaki, torby – nawet torebki typu nerki czy inne noszone przy pasku, o telefonach nawet nie wspominając. W. zrobił drobne „odtorbianie”, Erynia zabrała wszystko do samochodu, a W. mógł już bez przeszkód wejść i chodzić po całym klasztorze (z wyłączeniem części oznaczonej „No entry”). A było co oglądać zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Piękny wystrój kościoła oszołamiał malowidłami i ikonami. Były tam nawet malowane jaja strusie wiszące wśród lampek pod ikonostasem. Do samego kościoła/cerkwi wchodzi się z klasztoru przez bramę i mały dziedziniec wewnętrzny. Uwagę W. zwróciły zaczepy i uchwyty wyglądające tak jakby podłogę przed bramą na dziedziniec można było podnieść jak most zwodzony i zamknąć nią dziedziniec niczym bramą. W trakcie zwiedzania zaszło słońce więc przy drobnej szarówce W. wracając podziwiał ostańce wyglądające mu na gabra i zlepieńce – czyżby ofiolity? W każdym razie zjeżdżając z góry, aż do wylotu z otaczającej ją kotliny mogliśmy oglądać ostańce i skały w kolorach ochry, szarości i zieleni – znacząco różne od wcześniej obserwowanej bieli wapieni.
Tym razem W. nie obiecywał powrotu o określonej porze, więc te 38 km do Kalawasos jechał spokojnie i dotarliśmy na kwaterę około 19:30. Jak zwykle, po 19:00 (a nawet i wcześniej) droga w centrum wsi jest zamykana i zastawiana stolikami Tawerny Retro, do której obiecywaliśmy sobie zajrzeć. Tym razem, po drobnym podkładzie z melona, postanowiliśmy zrealizować tę obietnicę. Tzatziki, dolma i mule były wyśmienite, a białe wino o klasę lepsze niż to w George Restaurant sprzed dwóch dni.
Podkład muzyczny:
„Στεσ ακρεσ τησ γυσιησ μου - ΤΟΥΤΟΣ ΕΝ Ο ΠΑΡΆΔΕΙΣΟΣ (to jest raj)”
udostępniony przez Michalisa Mozorasa – artystę, osobiście