Drugim wartym obejrzenia zabytkiem Ajia Napa jest leżący w pobliżu muzeum klasztor Ajia Napa. Niestety po krótkim spacerku, zderzyliśmy się z zamkniętymi bramami (remont). Pozostał więc nam do obejrzenia jedynie pobliski kościół – nowy, ale pięknie wymalowany, i można w nim było robić zdjęcia!
Pogoda była wybitnie niespacerowa, żar lał się z bezchmurnego nieba i ani podmuchu wiatru i może dlatego W. nawet specjalnie nie protestował gdy Erynia zamówiła w narożnej kawiarence capuccino z lodem (normalnie W. twierdzi, że kawa ma być czarna, aromatyczna i gorąca!). Wypiliśmy ile się dało i nie czekając aż cały lód się rozpuści ruszyliśmy szukać plaży – odpowiadającej W. Co prawda przygotowując trasę, wybrał plażę, która miałaby i delikatne zejście do wody, i piaseczek, i skałki, ale należało to sprawdzić w naturze. Plaża nazywała się Limnara i była okupowana leżaczkami przez pobliski „Atlantica Mare Village Ayia Napa” (przez co nie dało się do niej dojechać bezpośrednio), ale zaraz za płotem była szutrowa droga, którą można było dotrzeć do zakończenia plaży Limnara i początku plaży kamiennej. I to było to! Z jednej strony płytka zatoka (tak do 1,5m) z piaszczystym dnem, a z drugiej strony „Rock Beach” z kamiennym płaskim podejściem do wody i osypiskiem głazów pod wodą. Tu wreszcie W. nie marudził na brak życia podwodnego. Nie dość że pływał wśród ławic paru gatunków rybek to na dnie miał okazję obejrzeć dwudziestocentymetrowe czarne „coś” wyglądające jak ślimak bez muszli za to na jednym z końców z centymetrowymi wyrostkami (skrzelami?). Były tam też, w niewielkiej liczbie, jeżowce z igłami o ponad 20 cm długości i jasnymi plamkami wyglądającymi jak oczy. Jedna ryba z rodziny rurecznicowatych (igliczniowatych) i dwie wielkie jak miednice gąbki (lub korale – trudno ocenić bez bliższego kontaktu). Ale i tak największym osiągnięciem było namówienie Erynii by popływała z maską choć chwilę!
Po tej mokrej i słonej rozrywce podjechaliśmy pod pobliskie nadmorskie jaskinie. Tam to już był dziki tłum dzikich ludzi – i na „parkingu”, i na skałach i (trochę mniejszy) w wodzie. Pooglądaliśmy trochę i chodu…
Podobnie było na Kavo Greco (Cape Greco, Ακρωτήριο Κάβο Γκρέκο), no może odrobinę mniej ludzi (lub większy areał), ale i tak to nie nasza bajka. Parking, do którego dotarliśmy, kończył się ogrodzeniem i dalej już tylko wodą. I to nie wiadomo czy bez konsekwencji prawnych gdyby tak próbować ominąć ogrodzenie wodą. W każdym razie po dwóch stronach parkingu można było powłóczyć się po skałach, a pewnie i popływać – może kiedyś. Jak szybko przyjechaliśmy tak i szybko ruszyliśmy dalej do Jaskini Cyklopa. Tutaj znowu się trochę namieszało i W. przegapił ją i idąc dalej wszedł w skałki. Dla niego to nie problem, ale w Erynii włączył się program „Erynii” i po drobnych przebojach, które zaowocowały uszkodzeniem kolana (Erynii) w drodze powrotnej jaskinia się znalazła. Po takich doznaniach estetycznych (ekstatycznych?) pozostało nam już tylko wrócić na kwaterę. Ale życie W. nie lubi zbyt prostych rozwiązań, więc najpierw pomylił drogę powrotną do samochodu, a jak już go znalazł to wymyślił, że dobrze byłoby zobaczyć jak wygląda plaża w Zygi – bliska kwatery (11km). Plaża była kamienista (nie kamienna!) wąska i leżąca pomiędzy portem miejskim i jachtowym, z widokiem na fabrykę. Generalnie dałoby się wejść do wody, ale…
Kolację zjedliśmy w Tawernie Retro w Kalawasos – była wyśmienita! W. miał co prawda w planach odwiedzenie tawerny w Tochni, ale nie potrafił się dogadać z nawigacją i ta wykasowała mu ten punkcik trasy.
Podkład muzyczny:
„Στεσ ακρεσ τησ γυσιησ μου - ΠΟΛΥΦΛΟΙΣΒΟ (wieloprzepływowy)”
udostępniony przez Michalisa Mozorasa – artystę, osobiście