Założona w XII w. p.n.e. Salamina była tak dużym i znaczącym miastem, że była nawet stolicą związku miast cypryjskich. Przetrzymała wiele (trzęsień ziemi też) dopiero w VII w. n.e. Arabowie zabawili się cokolwiek skuteczniej paląc i burząc miasto. Po tej zabawie już nie była zdolna do innych zabaw. Dzisiaj pozostały po niej jedynie częściowo(!) odkopane ruiny, które są w stanie znacznie lepszym od tych oglądanych na stronie południowej. Przy samym wejściu (bilety 50TL/3€ za osobę dorosłą) rozpoczynają się zabudowania związane z gimnazjonem – w tym latryny dla 44 osób, z doprowadzoną do nich świeżą wodą. Wokół otwartego placu gimnazjonu stoją rzeźby (bezgłowe!). Ponoć nie jest to efekt działania religijnych nadgorliwców, lecz trzęsień ziemi i rabunków przy wczesnych pracach archeologicznych. W. oczywiście dostrzegł rzecz dziwną, a niepasującą do tych argumentów. Jedna z rzeźb miała twarz wydrapaną aż do kręgosłupa… Tak, to na pewno trzęsienie ziemi. Zaraz obok można zobaczyć dwa amfiteatry. Jeden z nich – ten starszy, jakby nieodkopany (w rzeczywistości zakopany przez prowadzących badania archeologów gdy tylko zaczęła się agresja tureckich hunwejbinów). Drugi nowszy, ponoć rzymski – odrestaurowany – ale pozbawiony akustyki słyszalnej w odwiedzonym wcześniej amfiteatrze greckim.
Po opuszczeniu amfiteatru(ów) ruszyliśmy w kierunku targu rybnego, a następnie starożytną brukowaną drogą w kierunku morza aż dotarliśmy do wczesnochrześcijańskiej bazyliki Kampanopetra. Teren odsłonięty był bardzo duży i w zasadzie pełen jedynie jaszczurek – turystów znacznie mniej, ale może jaszczurki lepiej wytrzymują temperaturę 32°C (w cieniu – którego nie było!). Ale trzeba przyznać, że przeciągający się spacerek znieśliśmy całkiem nieźle. Po obejrzeniu jeszcze jakiś nieopisanych ruin opuściliśmy Salaminę. Byliśmy z jednej strony zadziwieni stanem zachowania ruin, ale z drugiej strony zniesmaczeni „obsługą turystyczną”, która nie zadbała nawet o przygotowanie mapki terenu. Można było dostać jedynie reklamówkę po turecku. Dosłownie reklamówkę, bo były w niej umieszczone jedynie specjalnie spreparowane zdjęcia i informacje – niby wszystko, ale tak naprawdę nic. Na dodatek w terenie, bardzo rozległym, brak jest jakichkolwiek drogowskazów, a większość tablic jest albo nieczytelna albo zniszczona. I czemu tu się dziwić, w końcu to miasto nie miało historycznych powiązań z Mahometem, można je więc traktować jak śmieć (no ewentualnie doić turystów).
Wszystko to pałętało nam się po głowie gdy ruszyliśmy w kierunku Famagusty. Daleko nie było, raptem parę kilometrów i już dotarliśmy pod mury starego miasta. W. nastawił się na długie szukanie parkingu, a praktycznie bez szukania znalazł miejsce parkingowe w cieniu pod Zamkiem Otella. Ponoć delikwent, który tutaj mieszkał, i jego życie były kanwą tego znanego utworu Williama Shakespeare’a, ale kto go tam wie, jeżeli do dzisiaj nie wiadomo czy Shakespeare był Shakespearem. Sam „zamek” jest częścią wyśmienicie zachowanych murów miejskich, odnowiony z funduszy europejskich i to właściwie tyle co można o nim powiedzieć – jak piękna wydmuszka, jaj zabrakło.
Kilkaset metrów od zamku jest kolejna wydmuszka, tym razem wypełniona religijnie – meczet Lala Mustafa Paszy (Lala Mustafa Paşa Camii) dawna katedra św. Mikołaja, którą przerobiono na meczet po zdobyciu Cypru przez Lala Mustafa Paszę. Z zewnątrz wygląda to to jak „katedra w ruinie” z dobudowanym „przy” jednej z wież minaretem. Oczywiście ruiną nie jest, bo w końcu jako jeden z największych „meczetów” Cypru zarabia na siebie (wstęp jest bezpłatny, ale nie o takie pieniądze idzie gra). Wnętrze, w porównaniu do oglądanych przez nas meczetów tureckich (i nie tylko) wygląda jak po skrobance. Niby wszystko jest, dywany modlitewne, kibla w bocznej ścianie, podwyższenie, ale to wszystko jest puste – szczególnie w przenośnym tego słowa znaczeniu. Chodzi się po tym jak po placu z kolumnami, a ducha w tym jest mniej niż w lesie. Ale za to można napić się darmowej schłodzonej wody dystrybutora!
Poszliśmy się odrobinę poszwendać po mieście i co krok natrafialiśmy na jakieś ruiny kościołów. Niektóre wprost opisane „kościół nie wiadomo jaki”. Ot szacunek do tradycji! W pobliżu naszej kwatery, po greckiej stronie granicy, jest meczet. Jest zamknięty, klucz jest w urzędzie miejskim i jakoś nie widać by ktoś z niego wydmuszkę robił wstawiając weń ołtarze.
W końcu doszliśmy i do murów, w okolicy Bastionu Ravelin, wleźliśmy nawet na mury przy nim by rozejrzeć się po okolicy i… doszliśmy do wniosku że należy wracać na grecką stronę. Po drodze do samochodu skusiliśmy się jeszcze na sok z granatów (cierpki) i lemoniadę (wściekle słodką), i z fermentacją w okolicy żołądka ruszyliśmy do nowego punktu granicznego w Derinia. Po drodze mijaliśmy ogrodzoną i wymarłą dzielnicę Warosia (gr. Βαρώσια, tur. Maraş). Ponoć od 2020 r. teren zdemilitaryzowano i nawet można tam wchodzić, ale jakoś nie mieliśmy na to ochoty, szczególnie, że wszędzie widzieliśmy ogrodzenia i zasieki z tablicami pokazującymi żołnierzy pod bronią. Z zewnątrz, z zza drutów dzielnica wygląda tragicznie przygnębiająco.
Po przekroczeniu granicy W. skierował nas na znajomą plażę Limnara, bo potrzebował zmyć z siebie to coś co niektórzy zwą „kulturą islamską”.
Wypłukani i odświeżeni, jak nakazuje Koran, mogliśmy już przystąpić do uczty – tym razem cielesnej – w Tawernie w Tochni.
Podkład muzyczny:
„Στεσ ακρεσ τησ γυσιησ μου - ΛΥΚΑΥΓΗ”
udostępniony przez Michalisa Mozorasa – artystę, osobiście
A nie zahaczyliście o Warosię? Taka okazja! W sumie to jest to miejsce które mnie najbardziej kusi na Cyprze…
Kurde, gdzieś mi umknęła końcówka… Warosia jest udostępniona do zwiedzania, a że pewnie będzie powoli znikać, to trzeba się spieszyć…
A mnie kusi dla odmiany cały Cypr Północny. Trzeba tam będzie kiedyś wrócić i dooglądać. Co do Warosii, po obejrzeniu jak Turcy traktują antyczne miasta i chrześcijańskie kościoły, mieliśmy dość oglądania ruin, jak na jeden dzień.
Oj tak, oj tak ! Szczególnie od środka!
Zdecydowanie kultura islamska wymaga spłukania 🙂
I to wodą od zewnątrz a winem od środka!