To chyba zaczyna być „nowa świecka tradycja”, bo i tego dnia W. oczekiwał przygotowania listy „punktów do odwiedzenia” by na ich podstawie stworzyć marszrutę w nawigacji. Doczekał się, więc stworzył.
Na pierwszy ogień poszła rezydencja-muzeum LagOmar, dawnymi czasy projekt pokazowego dobytku brytyjskiego dewelopera stworzony przez Jesusa da Soto, później – przez parę dni – własność Omara Sharifa (W. natychmiast zacytował stary dowcip o hazardzistach „zakładają się tylko, albo świnie, albo osły – osły gdy nie są pewni wygranej, świnie gdy są jej pewni”. W tym przypadku osłem był bogaty aktor, a świnią równie bogaty deweloper, chociaż dla obu nie było to na początku takie pewne – obaj dobrze grali w brydża.
Trzeba przyznać, że dostępna dla zwiedzających część posiadłości robi wrażenie nie tylko dzięki pięknemu wbudowaniu pomieszczeń w klify z czerwonego tufu, ale i pokryciu lamperii białą farbą olejną. Efekt kolorystyczny wyśmienity, ale ślisko jak cholera. Szczególnie niebezpieczne po paru głębszych o porannej rosie. Przy tym wielość przejść, przesmyków, urocze patio z fontannami i zieleń potwierdza opinię o hazardziście (jak można zrezygnować z czegoś tak pięknego?!). Chociaż z drugiej strony, ile czasu miał rozchwytywany aktor mieszkający, między kręceniem filmów, głównie w europejskich hotelach na jakieś odwiedziny w domku na zadupiu?!
My czas znaleźliśmy i bezwzględnie było warto. W. zastanawiał się tylko jak wyglądały pozostałe, niedostępne zwiedzającym, części posiadłości. Z zewnątrz były urokliwe, a patrząc po części muzealnej i wnętrza muszą być wysoce ponętne.
Po spacerku po muzeum ruszyliśmy w dalszą trasę do innej rezydencji. Po drodze jednak znajdował się jeszcze jeden ciekawy punkt – tym razem widokowy: Mirador de El Risco de Famara – Parque El Bosquecillo. Leży on około kilometra w bok od drogi asfaltowej więc Erynia zadecydowała: „Ubezpieczenie nie obejmuje dróg gruntowych, więc idziemy pieszo”. Wyśmienicie się to sprawdziło. W odróżnieniu od części południowej (ze szczególnym uwzględnieniem części południowo-zachodniej) część północna jest zielona – co prawda nie tak jak la Palma, ale i tak widać, że rośliny wzięły się ostro do roboty. A że jest wiosna to kwitły jak szalone gdzie się tylko dało. Z samochodu, na wąskiej drodze, bez mijanek i z samochodami jadącymi co chwil parę, nie mielibyśmy tylu okazji przyglądać im się z bliska. Nie rzucilibyśmy również ani okiem, ani obiektywem na hodowlę kóz. A to był dopiero wstęp do fajerwerku doznań gdy już dotarliśmy do punktu widokowego. Widok na ponad pięćsetmetrowy klif z jednej strony, trochę niższy z drugiej, za nim wyspa La Graciosa, a poniżej plaża de Famara – oczarowują i oczy i duszę. Trochę trudniej było z ciałem bo musiało walczyć z ostrym wiatrem. Fakt, w sumie ciepłym, ale na tyle „chłodnym” by zniwelować upał południa (przydrożny słup reklamowy apteki pokazał 31°C). Nie chciało nam się opuszczać tego miejsca, ale już czekała na nas Casa de César w miejscowości Haria – ostatni dom w którym mieszkał i tworzył César Manrique.
I tutaj zostaliśmy również zaskoczeni. O ile dom w Taro de Tahíche sprawiał wrażenie miejsca do szaleństw i ostrego życia, o tyle ten dom, stworzony na bazie starej wiejskiej farmy, sprawiał wrażenie, ciepłego, przytulnego miejsca, w którym przyjmować można ulubionych gości, posiedzieć przy kominku i porozmawiać przy winie. Oczywiście była i pracownia, która odbiegała nastrojem od reszty domu, ale to było w końcu miejsce pracy natchnionego artysty. Całość posiadłości zalegała w gaju palmowym i oczywiście projektant nie zapomniał o zieleni i wodzie – oczywiście musiał być basen. Niewielki, ale kameralny. W. szczególnie zachwyciły dwie wielkie łazienki zbudowane w formie przeszklonego ogrodu zimowego, ale umieszczone w zabudowie w taki sposób by intymność kąpieli została zachowana. Erynia poczuła zachwyt podobny gdy tylko zobaczyła te łazienki. Kuchnia także wzbudziła nasze zachwyty, pobudziła jednak i inne rejony naszych ciał zmuszając nas do poszukania miejsca, w którym kuchnia była czynna. W jak zwykle coś wyniuchał, przy drobnej pomocy mieszkańców Haríi. Była to restauracja z domowym jedzeniem przy Mercado Municipal de Abastos de Haría. Już wchodząc Erynia zauważyła: „tu jedzą policjanci – tu musi być dobre jedzenie” – i było (W. carpacio z tuńczyka, Erynia sałatka z owoców morza). Na koniec, poza kartą i rachunkiem, poczęstowano nas likierem kawowym. W zwrócił uwagę na to, że jest kierowcą i tą uwagą wprowadził w dobry nastrój i kelnerkę, i policjanta. Już wyjeżdżając z miasta stwierdził: „mniejsza o te jedzenie i pieniądze (nie było drogo – jakieś 29€), ale prawdziwą wartością było danie uśmiechu ludziom!”. Samo miasto również warte jest spaceru – podejrzewamy, ze tak właśnie mogłyby wyglądać inne miasteczka wyspy, gdyby nie ostatni wulkan. Stara zabudowa i drzewa (głównie palmy) mają swój urok.
W trakcie pobytu na Lanzarote parę razy mieliśmy okazję wstępować do Teguise, miasteczka całkiem sporego (jak na wyspę). W pobliżu jest też jedyna zaobserwowana przez nas na wyspie twierdza. Niestety, ani razu nie udało nam się zobaczyć twierdzy z bliska – raz zamknięto nam szlabanik na drodze tuż przed maską, w pozostałych przypadkach był (już) zamknięty. Samo Teguise jest, podobnie jak i inne małe miasteczka na Lanzarote, pudełkowo-białe z niewiele wyższym od innych budynków kościołem. Udało nam się jednak zobaczyć parę ciekawych barów tapas. Niektóre nawet ze śpiewami.
Naszą uwagę przykuł również pomnik diabła…(?) Po krótkich poszukiwaniach w sieci, dowiedzieliśmy się, że Diablete de Teguise, jest jedną z postaci miejscowego karnawału. Odziany w białe spodnie i kamizelkę, pomalowane w czarne i czerwone romby z kropką w środku. Na twarzy założona maska kozła.
Wracając do hotelu zastanawiając się, że właściwie, oprócz kupionej na targu papaji, paru przydziałowych bananów i pomarańczy praktycznie nie jedliśmy żadnych owoców. W. marudził, że nawet nie widywał „zieleniaków” w mieścinach przez które przejeżdżał.
Erynia usiłowała wytłumaczyć ten stan, ale niespecjalnie jej się udało, szczególnie że gdy wstąpiliśmy do sklepu, to na półkach zobaczyliśmy praktycznie to samo co w Polsce. Nawet banany były równie zielone!
Po tej smutnej konstatacji pozostał nam już tylko jeden punkt programu – latarnia morska Pechiguera (Faro de Punta Pechiguera). Widzimy ją codziennie, bo jest o rzut kamieniem (no może trochę dalej) od hotelu, ale jakoś tak nie udało nam się jej odwiedzić. A warto tam zawitać, chociaż latarnia jest zamknięta, ale pobliskie skały pięknie igrają z falami.
Szukaj
Kategorie
Lata
…komentarze.
Galeria albumów
ogólne…
RODO
Przydasie
-
Nasze miejsca:
- Tokaj & Co
- Piwnica u Begalów
- Najniżej i wyżej
- Malá Tŕňa
- Do słowackiego Tokaju
- Lanckorona po latach
- Pałacyki „a bo to moje”
- Winnica Celtica
- Włodarz i Riese-Mölke
- Sobótka i Ślęża
- Karkówka w Darłowie
- Kraina w Kratę
- Megality nad Łupawą
- Lanzarote praktycznie
- Lanzarote – koniec
- Wulkan, „Płodność”, wyrobisko i plaża
- Dwie rezydencje i widoki
- Wulkan, wąwozy i wino
- César Manrique
- Sól, oliwiny i wino
- Lanzarote – początek
- Grzyby, Chata, kręgi i zamek
- Ptuj – zamek
- Ptuj – miasto
- Grad Vurberk
- Region Jeruzalem
- Maribor
- Celje i Kaloh
- Lublana
- Trzy zamki i jezioro
- Tržič
- Postojna i do Lublany
- Nad Soczą
- Castello di Duino i Monte San Michele
- Izola i Piran
- Miramare
- Grotta Gigante
- Koper i Socerb
- Muggia
- Triest – San Giusto
- Triest – port
- Palmanova
- Turbo „start”
- Skansen Pribylina
- Skansen i jaskinia
- Huta, kościół i skansen z „vlakom”
- Kapliczki, Baza i Pies
- Beskid w drewnie
- Niesmak i Dziura
- Frýdlant – pałac, zamek i browar
- Domy Przysłupowe
- Kot w skansenie i inne
- Kościół, wieża i obiad
- Pałac Książęcy w Żaganiu
- Winnica Saganum
- Żagań – miasto
- Śmietnik w Ośle
- Opactwo Lubiąż
- Zamki i kamienie
- Korfu praktycznie
starsze w archiwum