Muzeum nie jest tak wielkie i tak bogate w eksponaty jak to w Nikozji, ale i te co były wystarczyły do wzbudzenia fotograficznego kociokwiku w W. Erynia stwierdziła, że jednego wariata z aparatem wystarczy i spokojnie spacerowała po salach, swojego aparatu nie wyjąwszy. A sal było parę i było gdzie spacerować, przez czas dłuższy.
Po obejrzeniu wnętrza rzuciliśmy jeszcze okiem na zewnętrzne lapidarium, tak bogate, że można byłoby z niego zrobić oddzielne muzeum, a tak to stało sobie w spokoju ducha na zadaszonych półkach „pod płotem”.
Jakieś trzy kilometry dalej był kolejny znaleziony przez W. parking – tym razem, ani w cieniu, ani darmowy (3€/2h) ani pod samym… zamkiem w Limassol. Trzeba było do niego dojść drobnym spacerkiem, z kilkoma zakrętami, a jak wybrało się zły zakręt to i z pytaniami do mieszkańców. Koniec końców dotarliśmy do pudełkowatej budowli z kamienia. Tutaj też wejście było płatne (2,5€/os.) i mogliśmy już oglądać wielokrotnie przebudowane wnętrza. Przebudowy widać było prawie w każdym z pomieszczeń, wygląda to tak jakby pierwotny zamek przebudowano na więzienie (też nim był) dzieląc całą jego powierzchnię na małe cele. Na dodatek, ostateczna wersja murów postawionych przez Turków Osmańskich pokryła tylko niewielką część wcześniejszych fundamentów. Efektem tej zabawy budowlanej były niewielkie salki, w których poustawiane były albo kamienne stele, albo szafki z monotematycznymi eksponatami. W sumie nie wyglądało to źle. A na pewno znacznie lepiej niż widok ze szczytu zamku. To była totalna porażka, albo wyższe od zamku hotelowiska, albo dachy czegoś dużego – albo niewiele niższe od zamku domy. Właściwie jedyne coś w miarę ładnego to był mural. Opuściliśmy zamek z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i poszliśmy jeszcze kawałek dalej do będącego w użyciu, aczkolwiek zamkniętego, Köprülü Hacı İbrahim Ağa Camıı i stojącego opodal małego kościółka św. Antoniego. Ten był otwarty na przestrzał, ale i tak nie było w nim znacznie chłodniej niż na zewnątrz – ot temperatura była „w cieniu”. Tutaj to Erynia rzuciła hasło wracamy… i ruszyliśmy szukać samochodu. Daleko nie było, a po drodze był jeszcze charakterystyczny Wielki Meczet „w remoncie” oraz katedra Agia Napa (gr. Καθεδρικός Ναός Αγίας Νάπας) więc trochę nam to czasu nie zajęło. W końcu jednak znów wylądowaliśmy na dłuuuugim i proooostym bulwarze. Tym razem, dla rozrywki, skręciliśmy w bok na drobne zakupy spożywcze do Lidla i już mogliśmy ruszyć do Kalawasos.
Oczywiście W. musiał coś wymyślić na powrót. Znalazł małą plażę wśród białych skał, niestety prawie całą zastawioną „resortem leżaczkowym”. Znacznie ciekawszym punktem był sklepik z owocami farmy Dragon Fruit. Kupiliśmy tam pitaje (6€/kg, wielkie i słodkie, jedna z miąższem białym, a druga z czerwonym), winogrona i pomarańcze. Były jeszcze i inne owoce, ale nie czuliśmy się na siłach by je wszystkie zjeść w przyzwoitym czasie. A jedzonko mieliśmy tym razem do wykonania własnego. Zaproponował nam to polski przyjaciel „naszego” szefa sklepu. Składniki kupiliśmy wcześniej i czekały na odpowiednią porę.
Potrawa, acz wegetariańska, była nawet zjadliwa, szczególnie, że W. nie udało się jej przesolić ani przypalić (mieszanie to zasługa Erynii), a na dodatek, ta gęsta i syta zupka podlewana była winem półsłodkim z Managri Grape Farm. Ciekawe – przy zupie było delikatne i poprawiało smak zupki, a przy pitaji nabierało takiej wytrawności, że aż W. otrzepywało. Półsłodkie było zbyt mało słodkie na słodkie pitaje!
Podkład muzyczny:
„Στεσ ακρεσ τησ γυσιησ μου - ΤΟ ΣΤΡΏΜΑ ΜΟΥ (mój materac)”
udostępniony przez Michalisa Mozorasa – artystę, osobiście