Najniżej i wyżej
Po nizinach przyszedł czas na wyżyny – arystokratyczne – czyli na, leżący po drugiej stronie rzeki Bodrog, dwór w wiosce Borša (węg.: Borsi), w którym to urodził się Franciszek II Rakoczy (węg.: II. Rákóczi Ferenc).
Dwór ten nie miał zresztą wiele szczęścia, spłonął ponoć parę lat po narodzinach wyżej wzmiankowanego, parę razy przebudowywany w końcu, jak większość możnowładczych pozostałości popadać zaczął, pod władzą komunistyczną, w drobną ruinę. Na szczęście nie zdążył całkiem zniknąć z pola (historii) bo w roku 1991 zabrano się za jego odbudowę, a został doprowadzony do dzisiejszego stanu dopiero po porozumieniu rządów Słowacji i Węgier, które to rządy wspólnie łożyły na remont przeprowadzony w latach 2018-2021. Nie ma się więc co dziwić, że w efekcie jest tak nowy, że aż pachnie nowością, a z historii zostały jedynie kształt i wirtualna rzeczywistość przedstawiona we wnętrzach.
I tutaj trzeba nisko skłonić głowę, że przy tak małym „wkładzie bazowym” udało się gospodarzom zapełnić 15 sal w taki sposób, że zarówno dorośli jak i dzieci nie powinny się nudzić. Jeszcze większym plusem była możliwość wejścia do pomieszczeń dworskich ze zwierzyną. W. musiał oczywiście wygłaskać (prawie) wszystkie psy, które tam ujrzał. Oddzielną sprawą jest możliwość zakwaterowania (hotel), jedzenia(restauracja) i picia (kawiarnia), które prawie dopełniały ten węgierski kociołek. To pozostałe „prawie” to możliwość wynajmu kajaków do popływania po Bodrogu i inne atrakcje przygotowane z myślą o zaspokojeniu gustów turystów.
Patrząc na cale obejście mieliśmy wrażenie, że bliżej temu pałacowi do bardzo bogatego dworu służącego głównie zbieraniu danin z podległych posiadłości i ewentualnego popasu przy podróżach pańskich niż a stałą kwaterę możnowładcy. To takie nasze małe ulotne wrażenie, chociaż możemy się mylić.
Ode dworu do rzeki, przez nadrzeczne łęgi (liściaste lasy podmokłe), poprowadzono kładkę do Bodrogu. Trudno było sobie odmówić spojrzenia na tę powoli płynącą brunatną wodę zasilającą swymi wodami tokajskie winnice, a rybami tokajskie kuchnie. No i można powiedzieć wróciliśmy do punktów (prawie) najniższych w Słowacji.
Ten ruch od nizin w górę i z powrotem wzbudził w nas nie tylko podziw i błogą przyjemność, ale i (nie)drobny głód. Daleko nie było (12km) więc po niedługim czasie zaparkowaliśmy w pobliżu Kolonii, gdzie już wczoraj zjedliśmy wyśmienity obiad. Tym razem mieliśmy nadzieję na potrawy z kaczki, niestety – kaczek zabrakło, więc zdecydowaliśmy się na rostbef (Erynia) i golonkę (W.) wszystko zapite Kofolą (po 1 litrze na głowę – trzeba się nawadniać przy takiej temperaturze – nie było ani jednej chmurki na niebie!). Wszystko było tak wyśmienite, że aż oboje dziękowaliśmy kucharzowi za taką rozkosz zmysłową.
Pojedzeni wróciliśmy do apartamentu odpocząć przed umówioną na popołudnie degustacją.
Daliście bana Węgrom, ale jeździcie po wioskach, gdzie często przeważają Węgrzy, ci najwięksi zwolennicy Orbana. Trudno być dziś odpowiedzialnym turystom 😉
Ale granicy nie przekraczaliśmy i płaciliśmy w € a nie w forintach.
…i płaciliśmy Słowakom, płacącym podatki na Słowacji!
Mamy świadomość, że Orban dofinansowuje „swoich” za granicą i że firmy węgierskie wykupują winiarnie na Słowacji, ale na to już nie mamy wpływu.
A o tym, że firmy węgierskie wykupują winiarnie na Słowacji to nawet nie wiedziałem…
Krewni i pociotkowie Orbana wykupują również winnice na Węgrzech, vide nasz ulubiony Patricius.