Zabudowa przeważnie nowoczesna, czasem na bazie starych kamienic, co dawało hm, „ciekawe” efekty wizualne o wątpliwych walorach estetycznych. De gustibus, etc. Przy tym zauważyliśmy bardzo wiele pustych domów w ruinie i/lub na sprzedaż. Za to spacery w głąb miasta były miłym wytchnieniem dla uszu i oczu. Erynia wprost zakochała się w cichych, krętych uliczkach i w kolorowych wykuszo-balkonach przy kamienicach! (niby balkon, a zabudowany, niby wykusz, a zazwyczaj drewniany). Sliema ma jeszcze jedną zaletę: jest świetnie skomunikowana z resztą wyspy. Do większości interesujących nas miejsc mogliśmy dojechać bezpośrednim autobusem. I chętnie z tego korzystaliśmy.
Specyfika Malty dopadła nas w hotelu, dotarliśmy do niego około godziny 10. A pokój miał być gotowy na 14. Cóż było czynić, zostawiliśmy bagaże, przedyskutowaliśmy z recepcjonistą miejsca serwowania tradycyjnego jedzenia maltańskiego i poszliśmy na drobny spacer nabrzeżem w kierunku (la) Valetty. Po drodze, ponieważ sugerowana „jadłodajnia” była jeszcze zamknięta, zjedliśmy w leżącej obok niej restauracji l’Aroma drobną przekąskę. Erynia zamówiła sobie talerz maltański (kiełbasa, jedna pasta pomidorowa i dwie rybne, ser kozi, oliwki i jeszcze parę innych rzeczy), a W. pastę (spaghetti) z sosem z królika. Wszystko wyśmienite!
Po jedzeniu W. uparł się, że zrobi Valetcie zdjęcie „z drugiej strony”, a tutaj co kawałek „brak przejścia” spowodowany stawianiem nowych apartamentowców nad brzegiem morza. Koniec końców, do promenady z widokiem na Valettę dotarliśmy w pobliżu fortu Tigne (zamknięty i ogrodzony) i po zrobieniu paru zdjęć mogliśmy wracając wstąpić do klimatyzowanego centrum handlowego. Zresztą to jest na Malcie „typowy” sposób podróżowania – od jednego miejsca klimatyzowanego do innego. Czasami specjalnie wsiadało się do autobusu by odrobinę… ostygnąć. Drugim sposobem odpoczynku od upału jest pływanie w morzu co też czyniliśmy po powrocie z kolejnych wycieczek, lub gdzieś po drodze. Woda tylko na pierwszy rzut oka (a raczej skóry) wydała się chłodna. Po zanurzeniu się w niej była taka jaką W. lubi – ciut chłodniejsza od zupy. Przy tym była czysta i zazwyczaj prawie bez fal.
Wieczorem, o ile nie obżarliśmy się gdzieś w drodze, zamienialiśmy pobyt w hotelu na pobyt w restauracjach z domowym maltańskim jedzeniem, na przykład w Le Malte. Daleko nie było, wszystkie te „miejsca do jedzenia” były nie dalej niż 150m od hotelu, za to jedzenie popijane Kinnie (w ciągu dnia), lub winem wieczorem, wszędzie było smaczne. Samo Kinnie to maltańska odpowiedź na Coca-Colę. W jego skład wchodzą gorzkie pomarańcze chinotto oraz zioła, stąd charakterystyczna goryczka w smaku. Schłodzony, świetnie gasił pragnienie.
fale wśród skał
Takim, to dobrze. Maltańczycy byli kiedyś ludem bitnym. W końcu wywodzą się od ludów morza, co to i Troję i Kretę i Palestynę plądrowali.
A jeszcze wcześniej nosili kilkutonowe kamyczki i budowali z nich „domy”(?) – o czym będzie we właściwym czasie.
O tak, „domki” były solidne…
O, to zaskoczenie, prędzej spodziewałam się zobaczyć Cię gdzieś dużo bardziej na wschód. Ładny totalny relaks! Mnie niestety rożne perturbacje Losu pomieszały szyki, więc wakacji tegorocznych nie było. Ale za chwilę będzie kolejny rok… 😀
Nie wiem czy to można nazwać „totalnym relaksem”. Erynię trochę nosiło 😉 i raczej na plażach nas nie widywano (zbyt często).
A to pech! A my cały czas czekaliśmy na twoją relację z Abchazji.
Co się odwlecze, to nie uciecze 🙂
Nas też dopadły perturbacje losu. Jeszcze w ubiegłym roku myśleliśmy o Gruzji i …południowo-wschodniej Turcji. Potem nastąpiły problemy z urlopem i w końcu wylądowaliśmy na Malcie.