Wstąpiliśmy też do L’Epicerie de La Madeleine na kawę. Spożyliśmy ją w towarzystwie bardzo sympatycznego psa. Przy okazji obejrzeliśmy pobliski kościółek – typowo uroczy (ale co nie jest urocze w Bretanii?).
Aż w końcu stanęliśmy w Guérande parkując tuż przy wałach – w końcu to średniowieczne miasto. Bram ma co prawda parę, ale weszliśmy przez jedną z dostojniejszych, bramę św.Michała. I zaraz za nią natrafiliśmy najpierw na sklep z ręcznie-maszynowo wyszywanymi aplikacjami na fartuchach (i nie tylko) – W. przypomniał sobie o danej swojej Mamie, ponad 50 lat wcześniej obietnicy, sprezentowania „fartucha na pas” (nikt nie wie co to znaczy – dzieci potrafią wymyślać nowe słowa, a potem zapominają). Zdarzyła się okazja do spełnienia obietnicy – lepiej późno niż wcale. Pani na poczekaniu wyszyła: „Mamola – la reine de la cuisine”. Kawałek dalej uśmiechnęła się do nas restauracja z menu dnia w cenie 13,5€ i pojedliśmy smażone szprotki, a na deser crepy karmelowe (crêpes caramel au beurre salé) zapijając wstępnie aperitifem na bazie miodu pitnego (chouchen), a później cydrem (Erynia) i sokiem z jabłek (W.) – cydr, tym razem, prawie nie śmierdział (i to rzekł W.!). Po takim wstępie z przyjemnością włóczyliśmy się po starych uliczkach wstępując również do kościołów i sklepików – w celach dokumentacyjnych i estetycznych. Starówka niby niewielka, ale potrafiła nam zająć trochę czasu, więc w kierunku salin wyruszyliśmy dosyć późno.
Po drodze trafiło nam się jeszcze Batz-sur-Mer z interesującym kościołem i jeszcze ciekawszym widokiem z wieży (ponad 150 spiralnych stopni). Na dodatek obok jest dobrze utrzymana ruina drugiego kościoła, który kilkaset lat temu stracił dach w wichurze i nie opłacało się go naprawiać. W samym Batz-sur-Mer, na samym wstępie musieliśmy uwieść bileterkę w Musée des Marais Salants by nas wpuściła, mimo że do zamknięcia było tylko 30 minut. Udało się i zwiedziliśmy muzeum „w locie” – a było warte by być w nim dłużej. Na wszelki wypadek, gdybyśmy dnia następnego chcieli je odwiedzić, na bilecie Pani wpisała odpowiednią notkę uprawniającą do powtórnych odwiedzin. Raczej nie uda nam się to, a i prawie wszystko zobaczyliśmy bo Muzeum nie było wielkie powierzchniowo – liczyła się w tym przypadku jakość nie ilość. Napisy pod eksponatami (i na filmach) były również w języku angielskim. Od Guérande do Le Croisic, a później do La Turballe jechaliśmy wśród salin o różnym stopniu używania – od dobrze utrzymanych i zadbanych przez trochę bardziej zamulone aż po zarośnięte glonami, a nawet chwastami – stąd pewnie ta różnorodność kolorów na zdjęciach lotniczych.
Le Croisic z wyglądu jest jednym wielkim wczasowiskiem z oceanarium (nie mieliśmy przyjemności) i pięknym wybrzeżem. W. pozbierał na nim trochę ostryg, a pewien Francuz cały koszyk innych małż ponoć też jadalnych. jak później sprawdziliśmy były to małże z gatunku czaszołek pospolitych [Patella vulgata]. Aby uzbierać więcej ostryg trzeba by używać młotka i przecinaka lub jeść na miejscu – nie podjęliśmy prób.
Wracając mieliśmy przyjemność pooglądać pracę w salinach i „zbiór” soli. Niestety kupić się jej, na miejscu, nie udało. Chociaż było już dosyć późno wstąpiliśmy jeszcze do restauracji P’tite Casquette w La Turballe na obiado-kolację typu: starter (zapiekany chleb z serem lub kiełbasa z „dżemem” cebulowym confit d’onion), mięsko (duży plaster szynki lub 32cm zapiekanej kiełbasy) z dodatkami i mus czekoladowy. Mniej artystyczne niż dzień wcześniej, ale równie syte.
Na kwaterę wróciliśmy o 23., wciąż zaskoczeni, że tak długo było jasno.
Podkład muzyczny
„Micamac; Volume 8; Concerts Ar re c'hlas”
udostępniony przez Micamac – osobiście
Cichalu,
Jak miło, że do nas zajrzałeś!
Z podziękowaniem wszelakim!