Za murami, w dawnej fosie, na chwilę przycupnęliśmy w pięknie utrzymanym ogrodzie publicznym (jardin des remparts). Zachwyciło nas też wnętrze ratusza, gdzie dopiero było widać, że Vannes to było nie byle jakie miasto. Zresztą czego innego się spodziewać po stolicy celtyckiego plemienia Wenetów, walczącego z Juliuszem Cezarem, o czym ten ostatni wspomniał w swoich pamiętnikach „O wojnie galijskiej”? Jakieś 150 lat po Juliuszu Cezarze, miasto musiało być na tyle znaczące, że zostało również wymienione w Geografii Ptolomeusza, choć pod łacińską nazwą Darioritum. W sumie nic dziwnego, w końcu Rzymianie podbili Galię w całości, wbrew sugestiom duetu Sempé i Goscinny. Z kolei pierwszym biskupem diecezji Vannes w V wieku n.e. był Patern – jeden z siedmiu wspaniałych założycieli Bretanii.
Na koniec spaceru wróciliśmy do portu, gdzie prace postępowały, postępowały, postępowały – raczej w żółwim tempie. Zobaczyliśmy ledwie zaczątki dwóch wiosek tematycznych: weneckiej i norweskiej. Włosi zdążyli już puścić na wodę kilka gondol i powiesić kilka flag, poza tym gadali, żywiołowo gestykulując. Z kolei Skandynawowie zdążyli postawić drewnianą konstrukcję o kształcie dwuspadowego szałasu, na którą wspinała się kobieta. Mężczyźni fotografowali jej wysiłki. Jeden z Norwegów wyjmował coś z wora, zaciągał się z lubością i rzucał tym o asfalt. Po zalatującym rybim zapaszku domyśliliśmy się, że chodzi o suszoną rybę. Odnotować: nie jeść norweskiej ryby suszonej (W. – dobra, dobra!). Ryba ta lądowała następnie na drewnianej suszarce, umieszczana tam rzecz jasna przez dziewczynę. Dziś prawdziwych Wikingów już nie ma!
Następnym punktem programu był Port Blanc, z którego odchodzą stateczki na Ile aux Moines. Zanim jednak tam popłynęliśmy, poobserwowaliśmy z pirsu mniejsze i większe jednostki zacumowane w porcie. Część z nich nawet pływała, niestety nie za wiele na żaglach. Po paru chwilach weszliśmy na statek (10,5€ za bilet tam i z powrotem dla dwóch osób) i po kilku minutach byliśmy już na wyspie. W biurze IT dostaliśmy mapkę z planem miasteczka i szlaków całej wyspy, rzuciliśmy na nią okiem i przez kilka godzin włóczyliśmy się wśród ukwieconych domków. Te ostatnie dla odmiany były otynkowane zapewne by więcej ciepła zatrzymać. Doszliśmy jeszcze do menhirów i pomału wróciliśmy do portu. Tu oboje pożałowaliśmy, zakazu lekarskiego nałożonego na Erynię, a uniemożliwiającego jej jazdę na rowerze. Po lewej stronie od IT była wypożyczalnia rowerów po 3,5€ za godzinę. Ale mus, to mus. W Port Blanc poobserwowaliśmy jeszcze statki, ale jako że robiło się coraz głośniej i coraz tłoczniej, pomału się ewakuowaliśmy.
Podkład muzyczny
„An Ghoath Aeneas, O'Korrigan, Morgan Magan”
udostępniony przez Micamac – osobiście