Timişoara
Nocą przelecieliśmy przez Bułgarię i część Serbii, przesypiając kilka godzin na parkingach, a następnie w strugach deszczu skierowaliśmy się do granicy z Rumunią – Erynia Rumunii nie odpuści! Początkowo mieliśmy plan przejechania Transalpiną, ale W. potrafił zasugerować zmianę planów. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, zamienił stryjek T-ransalpinę na T-imişoarę. Wszystko byłoby pięknie, gdyby GPS nie postanowił zastosować skrótu między dwoma główniejszymi drogami i zafundował nam maleńki kilkunastokilometrowy off-road, wąską, leśną drogą która miejscami przestawała być asfaltowa (miejscami nawet bardziej), a że padało to i dziury zalane były wodą. Po tym ładnym odcinku specjalnym, wylądowaliśmy w przygranicznej miejscowości Vršac, gdzie wstąpiliśmy na małe co nieco do restauracji Vetrenjača przerobionej ze starego młynu. Małe co nieco przerodziło się w pljeskawicę na kajmaku, oraz kotlet wieprzowy zawijany – coś w rodzaju rolady tylko długiej na około 15cm i zwiniętej tak jakby ser i inne niezidentyfikowane ingrediencje owinięto wielokrotnie cienkim jak papier mięsem. Po zgrilowaniu był to twardy rulon, trudny do przecięcia za to, po przecięciu, w smaku zachował wszystkie aromaty. Pychota.
W dużo lepszych humorach, choć w ulewie ruszyliśmy do Rumunii.
Po przekroczeniu rumuńskiej granicy ulewa jakby zelżała i Erynia nieśmiało zaczęła myśleć o przyjemnym zwiedzaniu starówki Timişoary, tymczasem W. skręcił do pierwszego autoserwisu jaki się napatoczył w mieście. Trawestując piosenkę W.Młynarskiego „Po co babcię denerwować…” W. nie ujawniał wcześniej, że lewy przedni klocek hamulcowy, w czasie jazdy, „trochę” popiskiwał już na tureckich czarnomorskich serpentynach i chociaż do tej pory hamulce działały bez zastrzeżeń, w końcu jednak zaczęły dziwnie zgrzytać przy hamowaniu. Kto pamięta piosenkę „Żołnierz dziewczynie nie skłamie, chociaż nie wszystko jej powie…” zrozumie postępowanie W. Pan w warsztacie potwierdził – klocki hamulcowe się wytarły, dodał, że nie może tak nas wypuścić w trasę. No to utkwiliśmy przed warsztatem czekając na informację, od sprzedawców ze sklepu z częściami, czy klocki będą czy nie. Pojawił się nawet pomysł by dojechać do Oradei i tam próbować coś załatwić. Na dodatek jedynie szef serwisu mówił trochę po angielsku. Z obsługą sklepu Eurotim Erynia komunikowała się po włosku i francusku – sprzedawcy znając jedynie rumuński rozumieli i odpowiadali jak potrafili.
Na początku, po paru telefonach do dostawców, sprzedawcy stwierdzili, że nie ma nigdzie takich klocków. Wtedy W. zadzwonił do naszego polskiego serwisu, gdzie podano mu kilka zamienników produkowanych przez inne firmy. Z tymi informacjami udało się znaleźć dostawcę i zamienniki miały się pojawić w sklepie następnego dnia rano. Nolens volens zaczęliśmy się rozglądać za noclegiem (też pomogli sprzedawcy ze sklepu obdzwaniając okoliczne hotele) i wylądowaliśmy w pobliskim hotelu Ambassador Best Western. Hotel urządzony w stylu „późne Rokokoko” (© by scenarzyści Seksmisji), ale obsługa jest bardzo miła i pomocna. Odnieśliśmy dziwne wrażenie, że jesteśmy najbardziej „demokratycznymi” (przynajmniej z wyglądu) gośćmi tego obiektu.
Po zameldowaniu się wyszliśmy pooglądać stare miasto. Timisoara, która kojarzyła nam się głównie z przerażającymi wydarzeniami z 1989, zrobiła na nas całkiem dobre wrażenie. Starówka ulokowana na miejscu dawnej cytadeli jest sukcesywnie odnawiana, a niektóre budynki wręcz zachwycają. Szczególnie jedna z cerkwi przykuła naszą uwagę zarówno rozmiarami jak i wyposażeniem. To chyba jeden z największych i z całą pewnością najbogaciej urządzony obiekt tego typu, z jakim mieliśmy się okazję zetknąć do tej pory. Nie jest to z pewnością miasto na listę UNESCO, ale za parę lat z powodzeniem mogłoby być Europejską Stolicą Kultury, o co się zresztą stara i czego mu życzymy.
Mieliśmy jeszcze zamiar zjeść kolację w restauracji polecanej przez recepcjonistkę z hotelu, ale ze względu na odległość od centrum oraz porę powrotu ze spaceru, odpuściliśmy sobie. Po najmniejszej linii oporu, wylądowaliśmy pod Kauflandem i wtrąbiliśmy kilka mici oraz parówę z bułą, a co!
Śniadanie ukontentowało W. w stopniu prawie najwyższym – duuużo mięsa! – miał tylko drobne zastrzeżenia do temperatury bekonu i jajek, w czterogwiazdkowym hotelu. O 10. odebraliśmy klocki, mechanik je zamontował i od razu ruszyliśmy do Oradei – miasta pogranicza.
—
PS. Klocki hamulcowe po rumuńsku to plăcuțe de frână.