trasa do Gruzji
Rankiem W. został wymieniony na stanowisku kierowcy przez Erynię, która po półrocznej absencji chciała sobie przypomnieć jak się kieruje samochodem. I prowadziła go przez całą Transalpinę, nikogo i niczego przy okazji nie uszkadzając. Sama trasa z początku wydawała się dosyć nudna – ot, serpentynki w lesie. Szczególnie w porównaniu z trasą Transfogaraską wydawała nam się mało atrakcyjna widokowo. Po wjechaniu (za drugim wjazdem) na 700m n.p.m., zmieniliśmy zdanie. Ta droga jest i wymagająca i malownicza. W internecie znaleźliśmy informację, że w całości została wyasfaltowana. Tak, ale niezupełnie. Zostały jeszcze gdzieniegdzie szutrowe kawałki, przed którymi większość normalnych kierowców gwałtownie hamowała, wzbudzając cichy warkot Erynii i reakcję w postaci wyprzedzania. Dla przypomnienia, po przygodach w Serbii, zaprzyjaźniony blacharz zabezpieczył misę olejową czteromilimetrową blachą. Samochód przeżył drogi gruzińskie to i rumuński szuter przeżyje. W. warczał tylko wtedy, gdy powodowana zapewne „syndromem ciężkiej nogi” Erynia przekraczała dozwoloną prędkość (50km/h) w terenie zabudowanym. To, że prędkość tą przekraczali wszyscy kierowcy, nie stanowiła dla W. wystarczającego argumentu – to jeszcze nie Gruzja!
Poza tym droga nie prowadziła cały czas pod górę lecz kilkakrotnie schodziła kilkaset metrów w dół – nie sposób było się nudzić. Do tego dołóżmy widoki, pasterzy z owcami i zbieraczy grzybów (głównie prawdziwków) – gdyby nie to, że musieliśmy jechać dalej, chyba byśmy się tam zatrzymali na dłużej. W Rumunii wcięliśmy jeszcze mici w przydrożnej restauracji i pojechaliśmy w kierunku Ruse. Erynia oddała kierownicę W. bo „przecież miała prowadzić tylko przez Transalpinę”.
Na granicy, oprócz paszportów sprawdzono nam rowinietę – tu nowinka: nie ma już naklejek na szybach, teraz winietki są elektroniczne jak węgierskie e-matrice.
Po wjeździe do Bułgarii zaopatrzyliśmy samochód w paliwo oraz (a jakże) piękną naklejkę na szybę. Po tym pozostało zjechać na południe kraju i tradycyjnie ułożyć się do snu.
Rankiem, po ablucjach i śniadaniu w restauracji przy stacji benzynowej dotarliśmy w końcu do przejścia z Turcją w Lesovo-Hamzabeyli. Przejście było małe, kameralne i, na szczęście dla nas, puste. Wygląda jednak na to, że się rozbudowuje. Za to, już w Turcji trafiliśmy na ichniejsze święto (czyżby bajram?) i HGS mogliśmy doładować dopiero w Stambule przed wjazdem na most. Tym razem ruch na drodze był spory, ale W. z wprawą rutyniarza przemierzał kolejne kilometry, jadąc „po turecku” czyli nie przejmując się zanadto ograniczeniami prędkości… czyżby syndrom ciężkiej nogi był zaraźliwy? W. wywinął się koniecznością potrenowania przed jazdą po Gruzji… Pożyjemy, zobaczymy…
Po drodze, w jakimś Alani, wcięliśmy obiad (kofte i szaszłyk drobiowy z ryżem i sałatkami), a już po zjeździe z autostrady zatrzymaliśmy się na herbatę u przydrożnego sprzedawcy. W. zaraz poleciał po aparat i załapaliśmy się przy okazji na domową pidę. Zostaliśmy ugoszczeni przez żonę sprzedawcy – to znaczy ona siedziała przy „ognisku” obok budo-szałasu (tak w odległości 10m), a On z dziećmi wszystko serwował.
Zostało nam jeszcze jakieś 700 km do przejechania, a że była młoda jak dla W. godzina (17:00 czasu polskiego) ruszyliśmy dalej. Erynia, nie chcąc patrzeć na to co wyczynia W. poszła spać i obudziła się około 5 rano, po kilkugodzinnej drzemce, kilkadziesiąt kilometrów od Trabzonu – do Gruzji zostało jeszcze 280km. Obudziła się razem z W., który poszedł spać około 2:00 po koło 1400 przejechanych kilometrów.
Rano W. się złamał i zjechał, na śniadanie, do miasteczka Findikli niedaleko granicy. Erynia domagała się (głośno!) „tureckiego śniadania” i znalazła je w Saim’in Yeri Cafe. Co prawda kelner nie władał żadnym językiem oprócz rodzimego, ale niektóre słowa są międzynarodowe. Na przykład tost. Zawierał on co prawda oprócz sera mielone mięso z przyprawami, ale to należy zapisać mu plus. Drugim plusem był fakt, że rolę tradycyjnego pieczywa tostowego (z worka foliowego) przejęły płaskie placki. Sałatka tradycyjna: pomidor, ogórek i cebula w ilości przekraczającej niestety możliwości zarówno naszych kubków smakowych jak i chyba wątroby. Ale i tak dobre było.
Całkiem ukontentowani kulinarnie obeszliśmy centrum, W. rzucał obiektywem (stary meczet, piekarnia z porządnym pieczywem, krawiec). Zaspokojeni również fotograficznie, przekroczyliśmy wreszcie granicę z Gruzją.