Na południe, do wulkanów i wina
Mimo raptem paru godzin snu zerwaliśmy się „prawie” rześcy, ale na pewno gotowi na drogę na południe, do Fuencaliente. Dalej na południe już się nie da, a na dodatek są tam słynne saliny i latarnia morska. O słynnych na całą wyspę winiarniach też zapomnieć nie można., a że przy okazji: w tamtym rejonie miała miejsce ostatnia na wyspie erupcja wulkanu (1971 r.), to tylko ubarwiło plany. Wyglądało na to, że plan jest bardzo napięty więc W. wykreślił z niego manufakturę tradycyjnej ceramiki El Molino w Villa de Mazo. Oczywiście pierwszym punktem przy którym się zatrzymał było… El Molino. Ceramika rzeczywiście jest tam wyrabiana ręcznie jak w zamierzchłych czasach, bez koła garncarskiego i ozdabiana wierną kopią rytów z ceramiki z wykopalisk archeologicznych. Pokazano nam nawet papierowy wzornik z wymiarami. Oprócz ceramiki, w części muzealnej, można było zobaczyć również etnograficzne zabytki z warsztatów mechanicznych i stolarskich. Ale i tak cała ta ceramika wraz z muzeum zblakła przy otaczającym go ogrodzie. Tym razem to Erynia dostała fotograficznego kociokwiku. Z roślin, które znamy, wypatrzyliśmy przepiękne hortensje, kany i pelargonie. Z pozostałych część funkcjonuje w Polsce w ogrodach botanicznych albo w doniczkach na parapecie. Ledwo udało się Erynię stamtąd wyciągnąć by móc ruszyć dalej, do jaskiń z petroglifami w Parque Arqueológico de Belmaco. Wstęp za 2€ od osoby. Budynek administracyjny, w sezonie może i jakiś bufet, a po przejściu pod drogą jaskinie z leżącymi przy nich paroma kamieniami pokrytymi rytami. Wszystko bardzo ładnie przygotowane dla turystów lubiących chodzić po ścieżkach i schodach w towarzystwie jaszczurek. Jaskinie były używane jeszcze do niedawna, ale wszystko zostało już wysprzątane, tylko dźwięki zostały (puszczane w przejściu pod drogą). Po paru próbach zrobienia zdjęć, ruszyliśmy dalej by szalonymi serpentynami zjechać, wśród pozostałości erupcji wulkanicznej, pod El Faro – latarnię morską na południowym krańcu La Palmy. I tutaj znowu dopadło nas szaleństwo. Z jednej strony pogodowe – wiało jak w Danii (zapachy były znacznie przyjemniejsze), tak że idąc obok siebie trzeba było krzyczeć, z drugiej widokowe – woda, skały i saliny. I wszystko to wymieszane z błękitnym niebem. Zieleni nie było, oprócz jednego czy dwóch zbiorników zalewowych salin w większości różowych, rudych lub białych. Gwoli ścisłości, saliny zawdzięczają swój koloryt lokalny pewnemu gatunkowi bakterii. Ale bez strachu, sól w sprzedaży jest już biała. W latarni morskiej – wyglądającej jak by były ich dwie – zorganizowano centrum edukacji proekologicznej, nastawionej na uświadamianie, głównie dzieciom, konieczności dbania o czystość oceanów. Obok latarni przestrzeń aż do oceanu zajmowały saliny. I nie było to, jak na Malcie, zajęcie prawie chałupnicze lecz prężne przedsiębiorstwo. Obchodząc saliny W. wypatrzył zejście nad wodę i „musiał” zamoczyć tam nogi w oceanie. Przy okazji wpadł w amok fotograficzny na pograniczu wody i skał. Zresztą same skały też miały swój urok. Miejscami grały w słońcu drobnymi kryształkami pirytu, niekiedy szorstkie niczym czarny pumeks, niekiedy wygładzone przez wodę, a miejscami pokryte jak gdyby polewą szklaną ze stopionej skały. Erynia też oglądała te cuda z ciekawością. Ale i to nie było wszystko. Idąc dalej wypatrzył najpierw most lawowy, a pod nim odgrodzone od oceanu kamieniami oczko wodne kilkumetrowej głębokości przypuszczalnie z podwodną jaskinią bo przy uderzeniu fali coś się tłukło pod nogami. Jak by tego było mało kilkadziesiąt metrów dalej, wychylając się znad klifu, wypatrzył prawie okrągłą kawernę o gładkich, jak wytopionych, brzegach, a w środku na dnie (kilka metrów pod wodą) coś białego, jakby piasek. Znowu mieliśmy problemy z opuszczeniem tego miejsca, ale tym razem zwyciężył głód – jest przy salinach co prawda restauracja, ale miała, jak dla nas, za dużo gwiazdek więc pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża pośród plantacji bananów w kierunku Las Indias aż do baru, w którym żywili się miejscowi. Zjedliśmy krewetki oraz zapiekany ser i ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie bylibyśmy jednak sobą gdybyśmy nie zobaczyli czegoś „po drodze”. Tym razem padło na krater San Antonio z widokiem na wulkan Teneguia – ten najmłodszy na wyspie. Przy okazji, centrum edukacyjne przedstawiło nam podstawy wulkanologii za 5€/osobę – najdroższe dotychczas bilety na wyspie. Wykorzystaliśmy za to panie z obsługi, dowiadując się o trasy zamknięte (Ruta de los Volcanos) dzięki durnemu Niemcowi, który spalił część wyspy, a jeszcze część się tli i tam wchodzić nie wolno. Po zwiedzaniu od strony geologicznej przyszła pora na enologię. Pierwszym punktem była rodzinna winiarnia Bodegas Carballo gdzie degustacja kosztowała 2€ lecz tylko jedna, Malwazja (Malvasia, Małmazia) przypadła nam do gustu – i to nie ta najstarsza. Drugim była Llanovid Bodegas Teneguia. Tutaj już wybór był większy, nawet słodkie wino czerwone się znalazło (Tu malutka dygresja: W. jak każda szanująca się kobieta, lubi czerwone słodkie wina, z upodobaniem wprawiając tym w konsternację otoczenie. Koniec dygresji.), ale wszystko pobiła Malwazja z 1997 r., która smakowała identycznie jak „wino” z dzikiej róży, które W., będąc młodzianem, stworzył w 1976 r. To o tym winie, przyjaciółka rodziny – w cywilu żona francuskiego enologa – w latach osiemdziesiątych XX w., powiedziała z zachwytem, że to Malwazja. A wiedziała co mówi, bo wielokrotnie towarzyszyła mężowi przy degustacjach win. Teraz mieliśmy również okazję spróbować Malwazji – to był ten sam smak, bukiet i brązowy kolor. Wino W. było nawet trochę ciemniejsze i bardziej oleiste, ale to już kwestia surowca. W. nie potrafił się opanować i wydał znowu(!) „trochę” na te wina. I tym pięknym akcentem zakończyliśmy uroczy dzień (oczywiście nie licząc powrotu do Las Olas).