browser icon
Używasz niezabezpieczonej wersji przeglądarki internetowej . Należy zaktualizować przeglądarkę!
Korzystanie z przestarzałej przeglądarki sprawia, że komputer nie jest zabezpieczony. Proszę zaktualizować przeglądarkę lub zainstaluj nowszą przeglądarkę.

Szerencs, Eger i Jozsef Simon

do albumu zdjęć

Szerencs

W. znalazł w internecie informację, że w Szerencs oprócz bramy i kościoła zaprojektowanego przez Imre Makowecza, które obejrzeliśmy już kiedyś, jest i zamek Rakoczego, postanowił więc go odwiedzić. Zamek obejrzeć mogliśmy jedynie powierzchownie, choć dało się przejść przez dziedziniec zamkowo-hotelowy, a nawet obejrzeć minimuzeum składające się z paru sal, pokazujące drobny zarys dawnej poczty, oraz całkiem przyzwoity urywek ze zbiorów pocztówek. Cały zbiór składa się z około miliona kartek pocztowych. Obejrzeliśmy również bardzo ładny staw z nenufarami i żółwiami wodnymi oraz, organizowaną przez policjantów, poglądową lekcję tresury psów, pracy sapera i… reszty nie zrozumieliśmy. Wstąpiliśmy również do będącego w pobliżu budynku dawnych łaźni – nie udało nam się dogadać czy jeszcze są czynne.
Po krótkim spacerze po parku ruszyliśmy w dalszą drogę. W. nie byłby sobą żeby czegoś nie wymyślił, tym razem padło na odkrywkową kopalnię węgla brunatnego. Do samej kopalni nie dojechał, ale przy wyjeździe z okolic stacji załadunkowej natrafił na szlaban – przy wjeździe go nie było. W efekcie musiał pójść się pouśmiechać i urokiem osobistym przekonać „odźwiernego” do podniesienia szlabanu. Dalej już poszło prosto, tyle że nie będąc pewnym adresu postanowił podjechać najpierw pod piwniczkę, gdzie po południu byliśmy umówieni na degustację z obiadem. I mieliśmy szczęście, bo właścicielowi znacząco powiększyły się oczy gdy zobaczył e-mail od swojego zięcia potwierdzający umówiony termin. Otóż zięć ten, wyjeżdżając na wakacje, zapomniał przekazać mu tę informację. Pan Jozsef Simon oczywiście potwierdził termin i mogliśmy ruszyć do centrum Egeru.
do albumu zdjęć

Eger


I znowu W. narozrabiał, gdyż wywiózł nas w pobliże serbskiej cerkwi, po drugiej stronie miasta niż ogrody arcybiskupie, na które miała ochotę Erynia. Całe szczęście, że opłacone (400H/os.) wejście do świątyni zwróciło nakłady pięknym i bogatym ikonostasem. Wnętrze (i zewnętrze) jest cokolwiek zaniedbane, ale mimo w miarę świeżych grobów przy murach, cerkiew wygląda na raczej nie używaną, a i zwiedzających wielu widać nie było.
Jako że oczekiwania Erynii spełniać należy W. przeparkował samochód na drugą stronę miasta (na płatny parking), i spędziliśmy resztę wolnego czasu na spacerze po parku i okolicach. Niestety, ogrody to ten park ma jedynie w nazwie.
Przyszedł w końcu czas na degustację więc, trochę przed czasem, dotarliśmy do piwnic w pełni otwarci na nowe doznania, i spodziewając się raczej potraw z kateringu. Po paru chwilach przyjechał właściciel i zaprosił nas do swojej piwnicy, przepraszając przy tym, że jego angielski nie jest najlepszy, ale o umówionej porze przyjdzie szwagierka władająca biegle wiadomą mową. Zanim niewiasta przyszła, zdążyliśmy już zapoznać się z dwoma winami, i to były jedyne dwa wina, które w pełni, na naszym poziomie, byliśmy w stanie ocenić/opisać, bowiem wraz ze szwagierką na stół wjechały: domowej roboty pesto z bazylii (wyglądało jak by było z koperku), jogurt z bazylią, wyśmienite ciemne krymskie pomidory (wyhodowane w przydomowym ogrodzie) i parę rodzajów papryki – w tym parę typów papryki ostrej. W. oczywiście musiał udawać, że wcale tak ostra nie była (W. – bo nie była „tak” ostra), ale smak wina było później trochę trudno określać. Nie wyglądało to co prawda na obiecany obiad lecz na lekki piknik z winem, ale biorąc pod uwagę zaskoczenie Gospodarzy naszą wizytą, i tak byliśmy (to znaczy Erynia i M.) pod wrażeniem. Z kolei mięsożerny W., patrząc na tę „trawę”, zdążył po cichu acz z żalem w głosie (i na szczęście po polsku) zapytać „A jedzenie będzie?””. Trochę wszystkich, rozumiejących język polski, zatkało, ale dokładnie w tym momencie odpowiedź wjechała na stół w postaci: gotowanego boczku i kiełbasy, słoniny na cukinii, pasty serowo-mięsnej w cukinii, szynki i polędwicy wędzonych na zimno, tatara z wołowiny oraz, oddzielnie aromatycznego tatara z pomidorów z kolendrą (nawet W. tym razem się zamknął, a nawet zjadł go ze smakiem), leczo ze sporą zawartością mięsa (W. również wtrząchał z apetytem), fasolki szparagowej z czosnkiem, a na koniec deska wyśmienitych serów oraz sorbet bazyliowy ze słonym karmelem.
degustacja u Jozsefa Simona

degustacja u Jozsefa Simona

Wszystko (z wyjątkiem serów) było domowej roboty, autorstwa siostry Jozsefa, której głośno wyznaliśmy miłość, chociaż nie mieliśmy okazji Jej poznać. To było nie do przejedzenia, mimo dwudziestu win podanych w ramach degustacji. Wróć, zgodnie z ofertą, win do obiadu miało być czternaście, lecz rozochocony Jozsef co rusz biegał ze szklaną pipetą w czeluście piwniczki i donosił kolejne próbki win. Przemiła atmosfera ciekawej rozmowy utrudniała nam zakończenie spotkania – a trzeba było jeszcze (wytrzeźwieć by) wrócić na kwaterę. Mieliśmy nadzieję (W. też), że W. wytrzeźwieje szybko i będziemy mogli o przyzwoitej porze ruszyć w drogę. Po spakowaniu zakupionych win do samochodu W. dmuchnął w alkomat – wyszło mu 0,000. Ponieważ było to trudne do uwierzenia wszyscy kolejno dmuchali w alkomat – wyszło więcej niż zero. W. powtórzył pomiar: 0,000 – „noż, cyborg po prostu”. Ponieważ po kolejnej próbie alkomat nie zmienił zdania, zadziwiony W. wsiadł do samochodu i pojechaliśmy do Tarcal, wspominając przez całą drogę wyśmienite domowe węgierskie jadło i przeuroczą atmosferę spotkania, porównywalną chyba jedynie z gruzińskimi suprami.
Na koniec przyznajemy, że nie jesteśmy w stanie określić jak dobre są wina Jozsefa próbowane solo. Jednomyślnie stwierdzamy jednak, że doskonale smakowały z każdą z potraw podaną na stół.
I chyba o to w tym wszystkim chodzi.
{Opis win z degustacji}
poprzedni
następny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.