Ogrody Boboli i Pałac Pittich
Kolejnym miejscem, które Erynia chciała bezwzględnie do zobaczyć, były ogrody Boboli. I nie po to kupowała bilety łączone by zrezygnować z ogrodów i położonego przy nich Palazzo Pitti – chociaż skądinąd zarzekała się, że ma dość muzeów (kto by jej uwierzył!).
No to wczesnym rankiem, szybkim krokiem przelecieliśmy przez miasto, zatrzymując się jedynie przez chwil parę przy Chiesa e Museo di Orsanmichele. Obejrzeliśmy je jedynie z zewnątrz bo było zamknięte.
Kawałek dalej weszliśmy na Piazza della Signoria gdzie na chwil parę wstąpiliśmy na piękny dziedziniec Palazzo Vecchio i rzuciliśmy okiem na kopię Dawida Michała Anioła przed wejściem oraz całe mnóstwo innych rzeźb stojących w pobliżu. Urokliwa też była fontanna Neptuna z rzeźbami nimf i faunów u jej podstawy. W. doczytał, że w pierwszą niedzielę miesiąca muzea są bezpłatne, więc może i byśmy się załapali na więcej, ale kolejka do listy rezerwacyjnej do wejścia na godziny dla chętnych, ciutkę nas odstręczyła. No, nie trawimy kolejek.
Już po drugiej stronie Ponte Vecchio, tuż przed Piazza Pitti, weszliśmy do ogrodu Hotelu La Scaletta, normalnie zamkniętego dla postronnych. Okazało się, że dodatkowo trafiliśmy na Narodowy Dzień Otwarty Dziedzińców i Ogrodów (Giornata Nazionale Cortili e Giardini aperti), a dotyczył on 105 willi, pałaców, zamków i ogrodów w całej Toskanii, zrzeszonych w ADSI, często niedostępnych dla zwykłej publiczności. Aż żal serca ściskał, patrząc na niektóre zdjęcia udostępnionych obiektów, ale wszystkiego nie da się zobaczyć.
Zaplanowane zwiedzanie rozpoczęliśmy od Ogrodów Boboli (Giardino di Boboli), szczególnie że patrząc w niebo widać było, że pogoda jest zmienna i lepiej nie załapać się na deszcz w ogrodzie. W. trochę marudził, że po cholerę ogrody w październiku, tu jeszcze nie ma złotej jesieni (o ile w ogóle jest przy cyprysach i innych zimozielonych gatunkach z lubością nasadzanych przez miejscowych), a większość kwiatów zdążyła przekwitnąć. Kwiatów faktycznie nie było wiele (biało-czerwone rabatki przy jednej z fontann, resztki jesiennych róż, czy marcinki), ale położenie amfiteatralne jak i stale zmieniające kolory niebo zapewniły piękne widoki na miasto.
Palazzo Pitti z zewnątrz wygląda na mocno przysadzisty i pozbawiony wdzięku, wewnątrz tradycyjnie opadły nam szczęki: od fresków na sufitach, od bogactwa obrazów na ścianach (znowu rzuciły się w oczy Ghirlandaio, Rubens, van Dyck, Tintoretto i Caravaggio), spora część z nich to były „portrety rodzinne” różnych arystokratycznych i koronowanych głów – w końcu po Medyceuszach w pałacu mieszkali członkowie dynastii Lotaryńsko-Habsburskiej. Największe jednak wrażenie uczyniły na nas stoły z blatami wykonanymi w technice pietra dura (dosł. twardego kamienia), zwanej również mozaiką florencką. Polega ona klejeniu ze sobą różnego rodzaju kamulców, w tym marmurów i kamieni półszlachetnych (lapis lazuli, chalcedonu, agatu, korala, marmuru itp.) za pomocą kitu mastyksowego. Mniejsza już o klejenie, ale wypolerowana do połysku powierzchnia, nie pokazująca najmniejszych szczelin pomiędzy kamieniami, wywołała u W. nieliche zdziwienie – Jak oni to zrobili?! Jednoczesne polerowanie kamieni o różnych twardościach jest bardzo trudne i może prowadzić do zagłębień w bardziej miękkim minerale. Tu powierzchnie były płaskie jak tafla szklana, wprost nie można było uzyskać dobrego zdjęcia – bez specjalnego, profesjonalnego sprzętu (i zgody na jego stosowanie). A wyroby metodą Pietra Dura robili i robią do dzisiaj, jest nawet szkoła ucząca tego zawodu – Opificio delle Pietre Dure.
Po intensywnym zwiedzaniu dopadł nas (czyt. Erynię) głód, wstąpiliśmy więc do Trattorii Vasari, gdzie Erynia pojadła domową lasagne, a W. pastę z dziczyzną. La vita è bella!
Po drobnym odpoczynku, zeszliśmy do naszej ulubionej restauracji by zakończyć nasz pobyt we Florencji pięknym akcentem. Wybraliśmy na pożegnalną kolację tatara i desery. Znowu opuściliśmy Fuoco Matto w stanie bliskim nirwanie, dziękując kelnerowi za mile spędzone wieczory.