browser icon
Używasz niezabezpieczonej wersji przeglądarki internetowej . Należy zaktualizować przeglądarkę!
Korzystanie z przestarzałej przeglądarki sprawia, że komputer nie jest zabezpieczony. Proszę zaktualizować przeglądarkę lub zainstaluj nowszą przeglądarkę.

Erywań

do albumu zdjęć

Erywań

Po doznaniach estetyczno-duchowych przyszedł czas na poszukanie noclegu. Dotarliśmy do Erywania i zaczęliśmy szukać. Mieliśmy co prawda wytypowanych parę hosteli w centrum, ale żaden nie chciał zapewnić nam miejsca do spania (jeden „od jutra” inny „na 5 piętrze bez windy” jeszcze inny „z przesiadkami z pokoju do pokoju”, a jednego nawet nie udało się znaleźć). Wkurzony W. (nienawidzi wielkich miast, a stolic w szczególności), zupełnie przypadkiem zahamował przed motelem Van (Tumanyan St. 23) i zasugerował sprawdzenie cen. Miał już dość kręcenia się po mieście, w upale i bez możliwości znalezienia adresów – nawet taksówkarze zawodzili. Na szczęście akurat była promocja i za 25000AMD za pokój/noc (20000ADM bez śniadania) wynajęliśmy pokój na dwie noce – Erynia acz zdziwiona nie protestowała. I tu skończyła się zabawa, a zaczęły się schody – w hotelu padło WiFi (do sieci można się zalogować, a dostępu do Internetu nie ma – ponoć w niedzielę nie da się naprawić, zobaczymy w poniedziałek), pokój który nam zaproponowano szumiał, nawet po wyłączeniu klimatyzacji, tak głośno, że o spaniu nie mogłoby być mowy – zmieniono go nam na inny, większy za to bliżej recepcji – zobaczymy jak będzie. A jak by jeszcze tego było mało, Erynię dopadła zemsta faraona – z bólem głowy, gardła, brzucha i gorączką w załączeniu. W. kupił jej ławasz (cieniutki placek chlebowy – tak z pół metra kwadratowego) „na dietę” i koniak „na rozgrzewkę”, recepcjonistka zadbała o gorącą herbatę, resztę lekarstw mieliśmy w apteczce. Zobaczymy co będzie jutro – na razie Erynia leży w łóżku owinięta w polar, hotelowy koc i dwa śpiwory, i się trzęsie. Reszta niech będzie milczeniem…
W ramach spacerku zakupowego W. zoczył sklep Shahinans z bakaliami sprowadzanymi z krajów arabskich (podana na wizytówce strona www.Shahinans.am nie istnieje). Całe szczęście, że nie było z nim Erynii bo ceny zaczynały się od 700AMD (za 100g), a niektórych z tych delikatesów to W. jeszcze nie widział. Co prawda pozwolono mu zrobić jedno zdjęcie, ale nie udało się wykorzystać pozwolenia bo właśnie w tym momencie Canon padł. W hotelu okazało się, że to padła karta – po kilkukrotnym formatowaniu wszystko wróciło do normy.
Niestety noc była efektowna (czytaj: bogata w efekty specjalne) lecz nie efektywna. Poranek zaczęliśmy od kontaktów z ubezpieczycielem, który usiłował nam znaleźć lekarza na terenie Erewania. Jeżeli to się nie powiedzie, wylądujemy najprawdopodobniej w poliklinice Merkariana, polecanej przez recepcjonistkę. Paradoksalnie W. jest szczęśliwy – nie musi chodzić po stolicy! Erynia zaczyna Go podejrzewać o konszachty z siłami nieczystymi…
„ozdoby” hotelowego korytarza

hotelowy korytarz


Rano, gdy W. wyszedł przed hotel, wyjaśniło się ustrojenie ścian zdobyczami myśliwskimi. Przed hotelem stała Toyota Tundra ze specjalnym wyposażeniem do polowań i łowienia ryb. Wygląda na to, że hotel jest nastawiony na myśliwych i wędkarzy, organizując im wyprawy w góry, których wokół nie brakuje.
W międzyczasie zadzwonił ubezpieczyciel i bardzo przepraszał, ale nie mógł dodzwonić się do żadnej przychodni w Erywaniu. Mamy iść do lekarza, wziąć kopię dokumentacji medycznej oraz rachunek, a potem ubiegać się o zwrot kosztów. Mając na uwadze silne „przywiązanie” Erynii do toalety, hotel załatwił nam domową wizytę. Przyjechał sympatyczny lekarz z pielęgniarką, faktycznie zdiagnozował zemstę faraona (ponoć częstą wśród turystów, ma przejść za 2÷3 dni), przepisał leki, kazał dużo pić (nie sprecyzował czy może być koniak), stołować się tylko w centrach miast i zainkasował 10000AMD czyli na nasze ponad 70zł. Niestety może być maleńki problem z ubezpieczeniem, bo o ile diagnoza została wypisana po rosyjsku, to bez pieczątki (doktor nie posiadał) i na reklamowym notatniku polskich biogazowni… (druku też nie posiadał). Na tym samym papierze wypisał receptę, ale dla armeńskiej apteki to nie problem. Za to rachunek dostaliśmy na firmowym druku, po ormiańsku i z pieczątką (po telefonie „wracza” ktoś dowiózł). Sama komunikacja przebiegła bezproblemowo, bo lekarz świetnie mówił po rosyjsku i niewiele gorzej po angielsku. Podobno spędził pięć lat w Danii, ale wrócił, bo w domu najlepiej. Po tygodniu spędzonym w Danii, dziwimy się, że wytrzymał tam tak długo.
Błękitny Meczet

Błękitny Meczet


W. pomału dojrzewał do obejrzenia miasta, czekając na Erynię, która hurtowo łykała tabletki. Jak już i ona dojrzała (tak po dwóch godzinach), to ściskając w rękach żołądek, zaciskając zęby i rozglądając się za miejscami ewentualnej ewakuacji (czyt.: za restauracjami z toaletami) podreptaliśmy do Błękitnego Meczetu. Ciekawość przeważyła ból, bo jeszcze nigdy nas nie widzieli w perskim meczecie. Było warto. Z wierzchu piękny, w środku interesujący, aczkolwiek widzieliśmy już meczety z piękniejszą ornamentyką. Ciekawostką wnętrza były, oprócz oddzielnego dla kobiet, miejsca do modlitwy przylegające do tej sfery, pokoje do nauki dla dzieci starszych, a dalej pokój dla przedszkolaków. Naprzeciw głównego meczetu były pomieszczenia równie interesujące lecz niestety zamknięte. Za to pod arkadami można było znaleźć drobne wystawki ciekawostek.
Trzymanie zaciśniętych zębów i dłoni jest dosyć męczące więc Erynia nakazała odwrót. Po drodze wstąpiliśmy do Via Cafe (ulica Mesropa Masztoca) na herbatę. Erynia zaordynowała sobie czarną (250AMD), a zieloną dla W., „no dobrze może być mieszanka”. W efekcie zielona herbata była mieszanką świeżej mięty i tymianku (350ADM). Erynia wypiła obie! Za to W, dał się namówić na „pieróg” bughacza – oczywiście z mięsem (był jeszcze z serem, każdy za 500AMD). Oczki wyszły im z orbit gdy wjechał on na stół, był wielki. Na szczęście ciasto było w typie greckiego filo i mimo wielkości, potrawa dała się zjeść w całości i z przyjemnością wielką. Biedna Erynia starała się nawet nie oddychać, bo zapach, choć piękny, inaczej był przez nią odbierany.
Po jedzeniu przyszedł czas na drobne zakupy, zwieńczone odwiedzinami w sklepie delikatesowym (Shahinans) z ormiańskimi suszonymi owocami i słodyczami z Iranu. Tym razem pozwolono nam robić zdjęcia bez ograniczeń więc W. poszalał z zakupami (prawie 19000ADM), tym bardziej, że jeszcze nigdy nie widzieliśmy tak wielkich suszonych owoców. Tak, potwierdzamy, że Ormianie mogą być dumni z moreli!
fontanny na Placu Republiki

Plac Republiki

Wieczorem wyskoczyliśmy jeszcze na drobny spacer na plac Republiki, gdzie w towarzystwie mieszkańców Erywania z przyjemnością pooglądaliśmy fontanny tańczące w rytm muzyki klasycznej, operowej, filmowej, popu oraz francuskiej, ze szczególnym uwzględnieniem Charlesa Aznavoura – Ormianina z pochodzenia. Dla każdego coś miłego. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o plac Opery, gdzie rzucił nam się w oczy najbrzydszy pomnik grającego na fortepianie artysty. Czyżby Chaczaturian w trakcie tworzenia „tańca z szablami”?
Khachaturian - Sabre dance from Gajane - Taniec z szablami

Chaczaturian „Taniec z szablami”


Jeszcze leżąc na łożu boleści, Erynia ustaliła „plan minimum” w Erywaniu. Zaliczyła do niego Kaskadę, Matenadaran i ulicę Aboviana. Jak tylko poczuła się lepiej zaczęła plan realizować. Po śniadaniu ruszyliśmy przez Plac Opery w kierunku Kaskady. Kaskada są to właściwie podwójne (a wliczając w to boczne ruchome to nawet potrójne) schody prowadzące na wzgórze z którego ponoć świetnie widać Ararat.
Kaskada i jej galeria

Kaskada

Piszemy „ponoć”, gdyż niebo było zamglone i pooglądaliśmy go oczami wyobraźni… (powiedziano nam, że Ararat widać dobrze w niektóre zimne dni) Nazwa Kaskad pochodzi od fontann, które spływają po progach niczym kaskady – ponoć po 19:00, nie sprawdziliśmy. Samo otoczenie było bardzo przyjemne: zadbane rabaty kwiatowe z szalonymi, bajkowymi rzeźbami. Są tacy którzy nazwaliby je instalacjami, ale W. się to słowo „kojarzy”. Wewnątrz schodów mieści się muzeum Sztuki Cafesijana – bogatego Amerykanina ormiańskiego rzecz jasna pochodzenia, który zainwestował w dokończenie budowy Kaskady, na którą zabrakło pieniędzy w skarbcu państwa. Zmęczeni mogą też tam skorzystać ze schodów ruchomych (tych trzecich), podziwiając jednocześnie dzieła sztuki nowoczesnej. De gustibus non est disputandum, ale niektórych obiektów do dzieł byśmy nie zaliczyli… Za to inne nas zachwyciły. Bilans musi wyjść na zero. W. nie byłby sobą, gdyby nie otworzył pewnej delikatnie (jak sam określił) zamkniętej bramki i „na skuśkę bez Maryny pole” czyli plac budowy, pofatygował się za górkę obfotografować pomnik Matki Armenii. Gdy wracał, pojawił się ochroniarz, który grzecznie wyjaśnił, iż istnieje bardziej ekhm…, standardowe przejście. Nie skorzystaliśmy.
muzeum manuskryptów

Matenadaran


Kolejnym przystankiem na trasie był Matenadaran, muzeum gromadzące potężny zbiór ormiańskich manuskryptów. Znowu przydałoby się użyć słowa „ponoć”, gdyż zwiedzającym udostępniona jest tylko drobna część księgozbioru. Cenne egzemplarze pochowane są w niszach wykutych w skale. Gwoli ścisłości, nie były to tylko ormiańskie manuskrypty czy książki, ale również sporo perskich, trochę gruzińskich, rosyjskich, a nawet zaplątało się nadanie pewnej polskiej starościny, zezwalającej na handel Ormianom bez odprowadzania podatków (po polsku, niestety nieczytelne – źle odrestaurowane?). Tak czy siak, W. znów zapaliły się oczki, i znów obfotografowywał z zapałem eksponaty.
Na sam koniec zostawiliśmy sobie spacer ulicą Aboviana, wychwalaną w Przewodniku Bezdroży jako reprezentacyjna ulica miasta. I tu przypomniało nam się Xanti – też opis przewodnikowy różnił się od rzeczywistości (tam oczekiwaliśmy strojów regionalnych na ulicach). Tutaj zawiedliśmy się architekturą. Podobnych kamienic jest pełno w Polsce, do tego zachowane w lepszym stanie choć tak samo oblepione reklamami… Z małymi wyjątkami architektura kojarzyła się nam z socrealizmem. W. robił zdjęcia mrucząc pod nosem „żeby udowodnić, że tu nic nie ma…”. No może nie tak totalnie nic, ale i tak zwinęliśmy się szybko na ulicę Masztoca, gdzie w ulubionej Cafe Via wcięliśmy, tym razem oboje, po bughaczy z mięsem i z serem. W. tym razem wziął „z serem” i współczuł wegetarianom, bughacza „z mięsem” była znacznie smaczniejsza. Na całe szczęście żołądek Erynii nie był jeszcze w pełni gotów na „pożarcie” całego pieroga więc W. poprawił sobie posmak w ustach mięskiem. Aby zdrowo przetrawić te pyszności, zapiliśmy wszystko herbatą miętowo-tymiankową. Po tak mile spędzonym dniu przyszło już tylko wziąć kąpiel i odpocząć przed jutrzejszą drogą.
W sumie miasto nam się podobało (o ile w ogóle W. może się podobać wielkie miasto). Starówka (a właściwie jej miejscowy ekwiwalent), nie taka stara, jednak żywa, a wieczorem nawet tętniąca życiem i w kawiarniach i przy tańczących fontannach. Może nie wszystko było jeszcze odremontowane, może i niektóre rejony (starówki) nie wyglądają na to by miały być remontowane, może i nie wszystkie „atrakcje przewodnikowe” są atrakcjami, ale i tak warto to miasto odwiedzić i zwiedzić.

PS. Już w Polsce ubezpieczyciel wywiązał się ze swoich zobowiązań zwracając koszty leczenia, mino dosyć „nietypowej” dokumentacji medycznej.
poprzedni
następny

3 odpowiedzi na Erywań

  1. ArmeniaHoliday

    Tak wiele ciekawych rzeczy znalazłem

  2. Erynia

    Też mieliśmy polskie leki, tyle tylko że okazały się za słabe na armeńską zarazę…

  3. bajarka

    Współczuję zemsty. Mnie też dopadła w Armenii, ale leciutko, bez gorączki i tylko na pół dnia, miałam przezornie polskie leki. Erywań niestety nie podobał mi się, też nie lubię stolic – ale traktowałam go głównie jako noclegownię.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.