Tym razem to W. odbiło. Pewnego wieczora, gdy rozmawialiśmy o ewentualnym wyjeździe na weekend majowy, rzucił: „A może by tak Delta Dunaju?”. Erynii więcej nie trzeba było… Nie dość, że entuzjastycznie przytaknęła, to jeszcze sama dorzuciła kilka „głupich” pomysłów – „to tak po drodze jeszcze…”. W efekcie na liście znalazł się Murfatlar – bo winiarnia i Konstanca bo stare i nad morzem. Inne pomysły ujawniły się w swoim czasie… W każdym razie 24. kwietnia po 17. wyruszyliśmy do Rumunii. Jak zwykle na noc, ale tym razem, może to wiosna(?), mieliśmy okazję spotkać na drogach Słowacji zwierzynę płową i niepłową. Najpierw całkiem duża łania nie potrafiła się zdecydować czy wsiąść do naszego samochodu przez szybę przednią – W. doszedł jednak do wniosku, że to nie jest właściwy sposób składania wizyty. Następnie, trochę mniejsza sarna zrobiła sobie przejście po zebrze – bez zebry. Na koniec obwąchał nasze spaliny piękny rudzielec – lis. Resztę zwierzyny, już nie tylko na Słowacji, oglądaliśmy na drogach w postaci mniej żywej, ale to wina kierowców, którzy może i mieli fantazję W., ale nie mieli jego refleksu… Ze Słowacji, oprócz zwierzyny, zapamiętaliśmy jedynie poszukiwanie winiety, którą udał nam się znaleźć dopiero za Bardejowem i już byliśmy na Węgrzech gdzie e-matrica była dostępna od razu przy granicy. Przez Węgry przelecieliśmy szybko i wpadliśmy w objęcia Rumunii. „Wpadliśmy” to chyba najlepsze określenie tego co działo się przez następne 180 km. Droga E79 jest na tym odcinku „poddawana modyfikacji” – przypuszczalnie z funduszy unijnych. W efekcie można tam było spotkać (oprócz robotników) wszelkiego typu przeszkody drogowe. Dla przykładu: kilkadziesiąt regulacji przepływu pojazdów sygnalizacją świetlną na zwężonych odcinkach drogi – a zwężenia wyglądały najczęściej tak, że w połowie szerokości drogi było wybranie na głębokość od 30cm do 3m. To tak, żeby przygotować dobry podkład lub przepust wody. Tam gdzie przepusty już były, wystawały (w postaci nasypu szutrowego) na wysokość do kilkudziesięciu centymetrów nad poziom jezdni. W. to specjalnie nie przeszkadzało, ale wkurzał się, że inni – z niewiadomych dla niego powodów – zwalniali przed tymi pseudo-sierżantami. Poza tymi przyjemnościami były jeszcze górki, dołki, szuter, i piękne widoki na ośnieżone szczyty gór przy przejeździe wąwozem rzeki Crişul Negru oraz pięknie śpiewające słowiki i grające, pod wygwieżdżonym niebem, żaby gdy wreszcie
droga w remoncie
(dokładnie o 2:35 czasu polskiego – jak zapowiedział) W. zatrzymał się na sen. Trudno, przy tej okazji, nie wspomnieć przejść kawowych Erynii. Na 85 kilometrze drogi E79, rankiem, Erynia zaordynowała postój na kawę. OK, trzeba czasami rozprostować kości. I tu pojawił się problem. Nie to, że kawy na stacji nie było – była, i to nawet całkiem dobra z ekspresu, ale jak w rozmowie po włosku ekspedient stwierdził, że „jeszcze
tylko 100 km takiej drogi i będzie piękna autostrada do samego Bukaresztu” to Erynia prawie się udławiła tą kawą – po przejechaniu 85 km jeszcze 100????. Całe szczęściem że kawa była „mała” to jakoś to zostało przełknięte. Na szczęście nie była to do końca prawda – na dalszym odcinku zmieniło się to, że prawie nie było świateł, które spowalniały ruch, za to zdarzali się pracownicy (inżynierowie?!), którzy łaskawie przestawiali swe stopy o 10 cm by można było zmieścić się w szczelinie samochodem. Na tym też odcinku mieliśmy okazję zobaczyć pierwszy w naszej karierze wypadek. Ciąg samochodów stał sobie grzecznie przed zwężeniem drogi, z obu stron, gdy nagle jadący z naprzeciwka „lepszajszy” wóz ominął z prawej strony samochód, zakręcił w lewo i uderzył w bok samochodu stojącego dwa samochody przed nami. Nic się nikomu nie stało chociaż spod „sprawcy wypadku” coś się lało – pewnie poszła chłodnica. Korek objechaliśmy bocznymi drogami, ale patrząc po ruchu, chyba został on rozładowany szybko.
Kościoły warowne…
Oprócz utrudnień zoczyliśmy też jeden z obronnych monasterów – Mănăstirea Cornet. Było ich, po drodze, znacznie więcej – w tym Monaster Cozia – ale czas nas trochę gonił, i przegonił przez uzdrowisko Călimănești. Że gonienie było uzasadnione pokazał Bukareszt. Do miasta dojechaliśmy autostradą A1 częściowo w deszczu. Ponieważ deszcz trochę „zmęczył” W. postanowił przespać się parę minut. Wspomniał przy tym badania „amerykańskich naukowców” określające, że „amerykańskiemu żołnierzowi wystarczą 20 minutowe okresy snu do całkowitej regeneracji”. Erynia nie była tak restrykcyjna, dała mu 30 minut. Wystarczyło 3 godziny w nocy i 30 minut przed południem do potwierdzenia amerykańskich badań – W. był świeżutki jak szczypiorek na wiosnę. I całe szczęście bo wjechaliśmy do Bukaresztu, a tam młodzież zrobiła sobie the Color Run – czyżby biegany odpowiednik święta hinduskiego święta Holi? Tysiące dzieci (i nie tylko) płci wszelakiej biegło i maszerowało przez centrum Bukaresztu, obrzucając się farbami i świetnie się bawiąc. Bawili się nieźle również kierowcy, stojąc w zakorkowanym mieście. Po około godzinie tej „zabawy” W. miał jednak dość i wbrew wszelkim sugestiom GPSa pojechał „na azymut” i udało mu się, nawet szybko, trafić na A2 czyli autostradę z Bukaresztu do Konstancy. Dalej to już była tylko nuda jazdy autostradą po płaskim. Nuda… aż do
Pensiunea Fantanita. Widać ją na mapach, ale GPS nie widzi szutrowej ścieżki, w którą trzeba zjechać by dotrzeć pod jej drzwi. Dotarliśmy tam około 20:20, by przekonać się, że w pensjonacie zorganizowane jest przyjęcie, i niewiasta-cerber nikogo obcego nie wpuszcza. Na szczęście udało nam się upolować osobę z obsługi, która znalazła osobę z recepcji władającą językiem angielskim, która wiedziała o naszym przybyciu. Konsjerż zaprowadził nas do pokoju, umożliwił zamówienie (do pokoju) kolacji z winem i poinformował o śniadaniu. Pozostało nam tylko zjeść, wypić i pójść spać przy dźwiękach weselnej muzyki. Zespół był całkiem, całkiem (skrzypce, saksofon, syntezator i wokalistka) i grał standardy muzyki tanecznej oraz regionalnej – żadnych „romano-disco”. Tylko parę razy schodziliśmy sprawdzić jak się to tańczy i nawet to weselnikom ładnie szło, ale nie trwało to zbyt długo, bo sen szybko nas dopadł.
Trasa do Delty Dunaju.Profil wysokościowy dostępny jest po otwarciu „Pokaż na mapy.cz”
To sie nazywa majowka!
A nie jakis tam piknik nad Wisla 😉
Sporo szczesci mieliscie, ze lepsiejszy samochod nie zdecydowal sie na staranowanie akurat Was 🙂
patrząc po tym co musimy naprawiać po powrocie z naszych wyjazdów to my bardziej jeździmy na szczęściu niż na paliwie 😉
A co do pikniku nad Wisłą to zależy od miejsca i towarzystwa…
Przeżyliście, to ważne. Czekam na c.d..
Pozdrawiam – stara wielbicielka talentów,
Jaruta – Pyra
Już się robi… ale Erynia zabroniła puszczania jednocześnie więcej niż jednego wpisu 😉
a co do przeżycia – lubimy przeżywać 😉