Znów trafił nam się dłuższy weekend, którego rzecz jasna nie mogliśmy nie wykorzystać. Wybór padł na Kaszuby i Parszczenicę, gdzie mamy już stałe zaproszenie. Tym razem Erynii nie bolało gardło ale, jak mawiają, natura próżni nie znosi, a „klątwa Parszczenicy”, zamiast ordnungu, muss sein. W sobotę wieczorem zadzwonił Gospodarz z dobrą i złą wiadomością: są już grzyby i szlag trafił pompę głębinową od studni. Pan T. całą sobotę zjeździł okolicę w poszukiwaniu nowej, ale nie udało mu się jej kupić. W niedzielę miał wracać do Chrzanowa. Tu W. szybko zaproponował, że jeżeli uda mu się załatwić pompę na poniedziałek (sklepy w Krakowie czy w Katowicach są ciut lepiej zaopatrzone) to możemy ją zgarnąć i zainstalować. Tak też uczyniliśmy. Jako że wyjeżdżaliśmy we wtorek po pracy, na miejsce dotarliśmy leciutko po pierwszej w nocy. Rankiem po śniadaniu, W. zabrał się za robótkę, która według Gospodarza miała zająć jakieś dwie godzinki. W. zajęła jakieś cztery, ale to tylko dlatego że pozaprogramowo zajął się jeszcze naprawianiem niedoróbek po elektryku. Mamrotał przy tym pod nosem inwektywy pod adresem wyżej wzmiankowanego. W. miał jeszcze w (pozaprogramowych) planach drobne prace na dachu, ale na szczęście wiał silny wiatr więc po kilku przymiarkach sobie odpuścił. Tu Erynii przez moment przemknęła myśl, że posiadanie w domu tak zwanej złotej rączki, nie zawsze jest błogosławieństwem, szczególnie gdy ta rączka wpadnie w chwilową (acz wybiórczą) psychozę natręctw…
Po rezygnacji z pracy na dachu wpadliśmy na chwilę do lasu, zgarniając stamtąd miętę (Erynia) i kilka maślaków (W.) – i były to jedyne grzyby które znaleźliśmy w czasie tej wycieczki.
Po obiedzie wyskoczyliśmy do Swornegaci, 9-cio kilometrowym duktem leśnym, mając nadzieję na gofry z bitą śmietaną i jagodami. Otóż gofrów nie było – planowano, że będą, ale najwcześniej w piątek – gdy zacznie się sezon. Nic to, zgarnęliśmy po kawałku domowego ciasta (dobre było!) i wróciliśmy tymi samymi leśnymi duktami do domu. W., nie raz „łamiący prawa fizyki”, z błogim uśmiechem na twarzy udowadniał, że Nissanem Sunny też się da dojechać (mimo, że miejscami piasek sugerował konieczność używania napędu 4×4) – blacha pod silnikiem Słoneczka się jednak przydała. Wieczorem wpadliśmy jeszcze do sąsiadów po świeże mleko od krowy i w pełni opici (nie mylić ze stanem upojenia alkoholowego) oraz ukontentowani zakończyliśmy wieczór jajecznicą z grzybami.
—Po rezygnacji z pracy na dachu wpadliśmy na chwilę do lasu, zgarniając stamtąd miętę (Erynia) i kilka maślaków (W.) – i były to jedyne grzyby które znaleźliśmy w czasie tej wycieczki.
Po obiedzie wyskoczyliśmy do Swornegaci, 9-cio kilometrowym duktem leśnym, mając nadzieję na gofry z bitą śmietaną i jagodami. Otóż gofrów nie było – planowano, że będą, ale najwcześniej w piątek – gdy zacznie się sezon. Nic to, zgarnęliśmy po kawałku domowego ciasta (dobre było!) i wróciliśmy tymi samymi leśnymi duktami do domu. W., nie raz „łamiący prawa fizyki”, z błogim uśmiechem na twarzy udowadniał, że Nissanem Sunny też się da dojechać (mimo, że miejscami piasek sugerował konieczność używania napędu 4×4) – blacha pod silnikiem Słoneczka się jednak przydała. Wieczorem wpadliśmy jeszcze do sąsiadów po świeże mleko od krowy i w pełni opici (nie mylić ze stanem upojenia alkoholowego) oraz ukontentowani zakończyliśmy wieczór jajecznicą z grzybami.
PS. Tym razem zdjęć nie robiliśmy, bo obfotografowaliśmy to miejsce do imentu rok temu, aczkolwiek wrócimy chyba do kościoła w Swornegaciach, bo oprócz pięknie malowanego sufitu ma jeszcze ekstraordynaryjny obraz ze św. Hubertem. Niestety tego ostatniego nie daliśmy rady zrobić. Kościół poza tym pierwszym razem był „raczej niedostępny”.