W Dilidżanie W. zatrzymał samochód na centralnym placu, mając (słuszną zresztą) nadzieję na znalezienie bankomatu. Na samym placu zauważyliśmy pomnik trzech postaci z Mimino wystawiony dla uczczenia ciekawych kwestii z wyśmienitego filmu. (Sam film zdecydowanie warto obejrzeć). Kluczową kwestią było stwierdzenie, że najlepsza woda jest w Dilidżanie – a Dilidżan z wody mineralnej słynie. Przy okazji, gdy W. zapytał o informację turystyczną został skierowany przez taksówkarza do Ormianina prowadzącego prywatny IT, a głównie własne biuro turystyczne oferujące pokoje dla turystów o różnym standardzie w różnych częściach miasta oraz oferujące wycieczki po różnych regionach Armenii i Gruzji dla grup max. 8 osób. Skorzystaliśmy z noclegu – osobny pokój z łazienką 2 min. samochodem od centrum, bez śniadania za 8000AMD/os.(wytargowane). Jesteśmy pod wrażeniem umiejętności handlowych Ararata, można go w internecie znaleźć i przez angielsko- i rosyjskojęzyczną stronę www.Ararat.im {2018.07. – już nie!} o portalach turystycznych nie wspominając. Skorzystaliśmy również z jego wskazówek dotyczących atrakcji w okolicy – odwiedziliśmy dwa monastery za miastem: Hagarcin i Goszawank. Pierwszy jest już ładnie odnowiony, co ciekawe, na koszt jakiegoś arabskiego szejka (dr.Sheikh Sultan bin Mohammed al Qasimi), za to Goszawank jest jeszcze remontowany. Jak już będzie piękny i wycacany, to jego atrakcją będą niewątpliwie schodki prowadzące do górnego kościoła, takie jak w Norawanku. Na razie ostatniego stopnia jeszcze nie ma…
Pomiędzy klasztorami W. musiał oczywiście coś wypatrzyć. Po obejrzeniu z bliska tym czymś okazała się dolna stacja nieużywanej już kolejki linowej. Szkoda, że nieużywanej… Użylibyśmy!
Erynia nie była mu dłużna i właziła na wszelkie kładki przez rzeki, gdzie tylko je dostrzegła. Przy jednej z nich dostrzegliśmy pięknie uśmiechnięte świnki. Czasami zastanawialiśmy się czy mieszkają w okolicy Ormianie czy Azerowie, byliśmy w regionie w którym przeplatają się enklawy tych nacji. Tu nie było wątpliwości: „Gdzie świnie tam chrześcijanie”. A w okolicy samego Dilidżanu wyskoczyliśmy jeszcze na krótki spacer do parku narodowego – doszliśmy „przyjemną” krowią ścieżką w lesie do ruin kolejnych dwóch cerkwi. Jedna z nich, chyba św.Jerzego (albo Grzegorza) miała bardzo ładne zdobienia wewnętrzne, druga była typowo uboga. Erynia coraz częściej mruczy pod nosem „monasterów jak psów, chaczkarów jak mrówków” – w niczym nie ubliżając ani jednym ani drugim. Na koniec zrobiliśmy zakupy owocowe i wyskoczyliśmy na kolację do Dili Cafe, W. zamówił szaszłyk, a dostał świetnie doprawione jagnięce kotleciki z rusztu (tu podtrzymał swoją opinię na temat wyższości szaszłyków armeńskich nad gruzińskimi), a Erynia załapała się na ormiańskie badridżiani: bakłażany przesmażone z pomidorami i cebulą, doprawione m.in. kolendrą. Nawet dobre to było, ale ta kolendra zaczyna wychodzić jej bokiem. Mocno pojedzeni, wieczór zakończyliśmy na kwaterze.
Rankiem, ruszyliśmy dooglądać ostatnie monastery. Po drodze jednak rzuciliśmy okiem na miasto Dilidżan. Przejechaliśmy szybko przez odnowione ulice „na górkę”. Tam co prawda było ładne z zewnątrz muzeum (odpuściliśmy sobie zwiedzanie), ale domki obok były już tylko malownicze. Zrobiliśmy też zakupy mięsno-wodne i w drogę.
Na pierwszy ogień – zupełnie przypadkiem padł Iczewan i wieś Yenokavan która jest bazą wypadową do okolicznych gór i jaskiń. Wjechaliśmy na górę i na dół. Dla nas bazą nie była – GPS nie ma ormiańskich literek i W. nie chcąc wykasować czegoś interesującego zostawił i tę drogę – bardzo zresztą malowniczą. Dalej mieliśmy zwiedzić już tylko cerkiewki z listy UNESCO, ale W. jak zwykle poniosło i „musiał” kręcić na Akhtala. I to był celny strzał. Jest tam bowiem cerkiewka stojąca na cyplu dwóch wysokich skarp, otoczona resztkami murów i z zachowaną bramą wjazdową. Ale nie te cechy nas w niej zachwyciły. Cerkiewka, jako chyba jedyna z oglądanych w Armenii byłą zbudowana w „stylu gruzińskim” i w środku pokryta freskami jak kaplice prawosławne. Naszym skromnym zdaniem, jej też by się przydała opieka UNESCO. Wytłumaczono nam, że jest to cerkiew prawosławna ortodoksyjna. W okolicy, po drugiej stronie wąwozu, znajduje się kopalnia pirytu. Miejscowe dzieciaki usiłowały nam opchnąć kawałki rudy. Kiedy jeden z nich pojął, że to bezskuteczne, dał nam je w prezencie – razem z oficjalnym uściskiem. No to my też się odwdzięczyliśmy. Ormianie mają jednak talent do handlu…
Dalej też nie było „typowo”. Zarówno zespół klasztorny Haghpat jak i Sanahin miały styl architektoniczny specyficzny i inny od dotychczas oglądanych monasterów. Przy ostatnim z nich spotkaliśmy grupę przewodników władająca w sumie chyba 7 językami gotowa oprowadzić turystów po obiekcie. Wyglądało to na dobrze zorganizowany projekt UNESCO. Wracając przez Alaverdi dostaliśmy małego deja vu. Leżące w wąwozie (głębokim na około 250m) miasto przemysłowe, z dymiącym kominem umiejscowionym w górach z rozpadającymi się instalacjami przemysłowymi wyglądało jak najgorsze dzielnice Górnego Śląska w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Stwarzało to przygnębiające wrażenie mimo pięknych widoków gór okalających wąwóz. Na tym właściwie zakończyliśmy część artystyczną Armenii. Pozostało już tylko dojechanie do granicy i małe co nieco. Po drodze nie obyło się bez postojów „na zdjęcia”. W jednym przypadku W. wypatrzył sobie parę kilometrów od szosy stary cmentarzyk z chaczkarami. Stojąc tak zastanawialiśmy się czy iść tam czy nie iść gdy zatrzymał się obok nas biały SUV i uprzejmy kierowca powiedział: „nie zatrzymujcie się tutaj bo stamtąd strzelają”. Pojechaliśmy…, ale parę kilometrów dalej w przydrożnej restauracji spytaliśmy o ten incydent. Kelnerka odpowiedziała, że „teraz jest bezpiecznie, strzelali dwa miesiące temu”. Pojedzeni zatankowaliśmy tani olej (0.8$/l) i ruszyliśmy w drogę przez mękę na granicy.
Na granicy W. przypomniała się głęboka komuna i „dwa prawa pieczątki”:
1/ kto ma pieczątkę ten ma władzę,
2/ papierek bez pieczątki nie jest ważny,
i pamiętając te czasy zachowywał „pogodny spokój”. Erynię zaczęło nosić po pięciu minutach. I nosiło przez ponad godzinę dodatkowo pozbawiając ją kwoty 8600ADM – za „niewiadomoco”, ale z pieczątkami na papierkach, które w końcu trzeba było oddać ostatniemu z urzędasów na granicy. (Część opłat szła „do szuflady” bez żadnego papierka – po 2000AMD za każdym razem. Niby niewiele, ale czuliśmy się trochę dziwnie uczestnicząc w tym przepływie gotówki.)
Część gruzińska przeszła już sprawnie i bezpłatnie!
Trasa przez północną Armenię.Profil wysokościowy dostępny jest po otwarciu „Pokaż na Mapy.cz”
Asiu,
Bo w tym właśnie cały urok podróży. Plany są ważne, ale nie należy się do nich przesadnie przywiązywać…
Bardzo podobają mi się Wasze „skoki w bok”. 🙂 Zawsze można zobaczyć coś więcej niż polecają przewodniki. Zaplanowana trasa jest ważna, ale te niespodzianki gdy na rozstaju skręcimy w drugą stronę… 🙂 Super!
Jak W. się zaprze to nie ma siły…
Chyba bym odpuściła 777 starą cerkiewkę (nawet spod znaku UNESCO) bo ileż można? Góry, ludzie, miejsca, koloryty, smaki, anegdota. Rozbrajające są sceny na granicy, sami już zapomnieliśmy czasy 2 praw pieczątkowych.
Dziękuję za fajne reportaże.
Pozdrawiam
Jaruta – Pyra