Na skutek zmian organizacyjnych w firmie, od kilku miesięcy Erynia bywała gościem w swoim domu. Coraz częściej przy tym powtarzała, że nadaje się już tylko do sanatorium (w domu wariatów już jest stałym bywalcem) oraz że na trzeźwo tej pracy nie zniesie. Zrozumiałym więc było, że gdy udało jej się przypadkiem wyrwać kilka wolnych dni, wybór padł na krainę Bratanków.
Wyjechaliśmy, tym razem, późno (tak około 5:45) bo W. doszedł do wniosku, że przy temperaturze dochodzącej do -10°C spanie paru godzin w samochodzie (konieczna przerwa w drodze) nie będzie należeć do przyjemności. Jazda była nawet przyjemna, oprócz drobnego epizodu w okolicy Rychwałdku gdzie W., prowadzony przez GPS, trochę pojeździł sobie po drogach wiejskich i niezbyt odśnieżonych(!). W końcu udało nam się jednak trafić na drogę główną i lepiej odśnieżoną i w miarę sprawnie, omijając drogi płatne, przejechaliśmy przez Słowację.
Na granicy węgierskiej pełny odlot. Wreszcie można zapłacić za e-matricę kartą! „Zapłacili, pojechali i dojechali…” do Villány prawie pustymi drogami. Trochę większy ruch był w Budapeszcie, ale i tam nie było tłoku. Na miejscu przekonaliśmy się, że chyba koniecznym będzie uczenie się języka niemieckiego (przynajmniej podstaw). No chyba że zdecydujemy się na węgierski. Inne języki są tam obecne prawie jak w Turcji północno-wschodniej. Nie władając niemieckim w Pension Eckhardt musieliśmy dogadywać się na migi. Całe szczęście, że mieliśmy wszystko uzgodnione wcześniej mailowo. Pokoik (a właściwie studio) czysty, schludny, prosty: z lodówką, kuchenką i półkami na wino. Na przywitanie właścicielka wręczyła nam butelkę ze swojej winnicy, z kieliszkami i korkociągiem.
W restauracji Hétfogás Fogadó, gdzie po zakwaterowaniu postanowiliśmy wzmocnić się obiadem, kelner mówił trochę po angielsku, ale już w winiarni Günzer Tamás E.V. uśmiechaliśmy się do siebie jedynie po węgiersku. To znaczy: W. uśmiechał się po swojemu, a Erynia nie pokazywała zębów (kłów – po sutym obiadku – nie chciało jej się wysuwać). A obiad był wybitnie syty. Z całej wielostronicowej karty W. wybrał węgierską deskę mięs dla dwóch osób. Mięsiwa starczyłoby dla osób czterech, ale i tak zjedliśmy je w całości, popijając wielce esencjonalnym winem Kővilla Cabernet Franc. Po jedzeniu postanowiliśmy potestować tutejsze wina. Wstępne rozpoznanie piwniczek (kolegą Erynii z pracy jest Węgier) wskazało nam piwniczkę Günzer Tamás. Niestety spotkała nas tutaj przykra niespodzianka. Nie ma tutaj czegoś takiego jak testowanie win. Można sobie co najwyżej zamówić wina z listy (po kieliszku) i wypić testując. Trochę nas to zbiło z tropu, ale dzielnie postanowiliśmy jednak coś spróbować. W. oczywiście rzucił się na wina słodkie Hárslevelű 2005 i Mont Blanc (muskat – ulubione Erynii) i tu „plask” jak kulą w płot. O ile jeszcze Hárslevelű pachniało pięknie słońcem zamkniętym w butelce to smak to to miało „papierowy”. O Muskacie to już nawet nie wspominajmy – jak rozwodniony szampan dla dzieci. Erynia stwierdziła na to, że ten region nie konkuruje z innymi w winach słodkich lecz wygrywa winami wytrawnymi… i wybrała dwa najdroższe wina wytrawne (według kelnerki najlepsze w tej piwnicy) i znowu, wstyd się przyznać, pudło. O ile Mátyás 2011 wyglądało, a nawet pachniało interesująco to nawet Erynia stwierdziła, że było ono tak skoncentrowane na samym sobie, że się zamknęło i nie dało się otworzyć takim parweniuszom jak my. Ördögárok Merlot było jeszcze „ciekawsze” kolor miało śliczny ciemnorubinowy i płakało. I to właściwie jedyne co można o nim powiedzieć… o przepraszam, Erynia jeszcze twierdziła, że „goryczką trąci”. Musi trąciło nielekko bo W. miał okazję podziwiać bardzo ciekawe grymasy jej twarzy. Taniny dały nam popalić. W ten to sposób ukontentowani w pełni jadłem i niezbyt napojem wróciliśmy na kwaterę by kontentować się snem…
{Opis win z degustacji}
—
PS. Parę razy przechodziliśmy obok Muzeum Wina w Villány. Niestety było zamknięte.
Wyjechaliśmy, tym razem, późno (tak około 5:45) bo W. doszedł do wniosku, że przy temperaturze dochodzącej do -10°C spanie paru godzin w samochodzie (konieczna przerwa w drodze) nie będzie należeć do przyjemności. Jazda była nawet przyjemna, oprócz drobnego epizodu w okolicy Rychwałdku gdzie W., prowadzony przez GPS, trochę pojeździł sobie po drogach wiejskich i niezbyt odśnieżonych(!). W końcu udało nam się jednak trafić na drogę główną i lepiej odśnieżoną i w miarę sprawnie, omijając drogi płatne, przejechaliśmy przez Słowację.
Na granicy węgierskiej pełny odlot. Wreszcie można zapłacić za e-matricę kartą! „Zapłacili, pojechali i dojechali…” do Villány prawie pustymi drogami. Trochę większy ruch był w Budapeszcie, ale i tam nie było tłoku. Na miejscu przekonaliśmy się, że chyba koniecznym będzie uczenie się języka niemieckiego (przynajmniej podstaw). No chyba że zdecydujemy się na węgierski. Inne języki są tam obecne prawie jak w Turcji północno-wschodniej. Nie władając niemieckim w Pension Eckhardt musieliśmy dogadywać się na migi. Całe szczęście, że mieliśmy wszystko uzgodnione wcześniej mailowo. Pokoik (a właściwie studio) czysty, schludny, prosty: z lodówką, kuchenką i półkami na wino. Na przywitanie właścicielka wręczyła nam butelkę ze swojej winnicy, z kieliszkami i korkociągiem.
W restauracji Hétfogás Fogadó, gdzie po zakwaterowaniu postanowiliśmy wzmocnić się obiadem, kelner mówił trochę po angielsku, ale już w winiarni Günzer Tamás E.V. uśmiechaliśmy się do siebie jedynie po węgiersku. To znaczy: W. uśmiechał się po swojemu, a Erynia nie pokazywała zębów (kłów – po sutym obiadku – nie chciało jej się wysuwać). A obiad był wybitnie syty. Z całej wielostronicowej karty W. wybrał węgierską deskę mięs dla dwóch osób. Mięsiwa starczyłoby dla osób czterech, ale i tak zjedliśmy je w całości, popijając wielce esencjonalnym winem Kővilla Cabernet Franc. Po jedzeniu postanowiliśmy potestować tutejsze wina. Wstępne rozpoznanie piwniczek (kolegą Erynii z pracy jest Węgier) wskazało nam piwniczkę Günzer Tamás. Niestety spotkała nas tutaj przykra niespodzianka. Nie ma tutaj czegoś takiego jak testowanie win. Można sobie co najwyżej zamówić wina z listy (po kieliszku) i wypić testując. Trochę nas to zbiło z tropu, ale dzielnie postanowiliśmy jednak coś spróbować. W. oczywiście rzucił się na wina słodkie Hárslevelű 2005 i Mont Blanc (muskat – ulubione Erynii) i tu „plask” jak kulą w płot. O ile jeszcze Hárslevelű pachniało pięknie słońcem zamkniętym w butelce to smak to to miało „papierowy”. O Muskacie to już nawet nie wspominajmy – jak rozwodniony szampan dla dzieci. Erynia stwierdziła na to, że ten region nie konkuruje z innymi w winach słodkich lecz wygrywa winami wytrawnymi… i wybrała dwa najdroższe wina wytrawne (według kelnerki najlepsze w tej piwnicy) i znowu, wstyd się przyznać, pudło. O ile Mátyás 2011 wyglądało, a nawet pachniało interesująco to nawet Erynia stwierdziła, że było ono tak skoncentrowane na samym sobie, że się zamknęło i nie dało się otworzyć takim parweniuszom jak my. Ördögárok Merlot było jeszcze „ciekawsze” kolor miało śliczny ciemnorubinowy i płakało. I to właściwie jedyne co można o nim powiedzieć… o przepraszam, Erynia jeszcze twierdziła, że „goryczką trąci”. Musi trąciło nielekko bo W. miał okazję podziwiać bardzo ciekawe grymasy jej twarzy. Taniny dały nam popalić. W ten to sposób ukontentowani w pełni jadłem i niezbyt napojem wróciliśmy na kwaterę by kontentować się snem…
{Opis win z degustacji}
—
PS. Parę razy przechodziliśmy obok Muzeum Wina w Villány. Niestety było zamknięte.
Zimą to na Węgrzech jeszcze nie byłem, nie licząc krótkiego wypadu do Budapesztu w grudniu, ale i tak śnieg wywiało 😉
Piwniczka klimatyczna!
Jak klikniesz w tę klimatyczną piwniczkę, to zobaczysz więcej piwniczek… Zdjęcie prowadzi do galerii. 😉
Jolly,
Biedny sommelier 😉 Węgry to świetny pomysł na krótki wypad – mały ale piękny kraj.
Taniny dla Jeffa – sommelier najprawdopodobniej popelnilby seppuku probujac dogodzic mojemu mezowi. Jeszcze bardziej chce na Wegry!