Na początek musimy opisać śniadanie przygotowane przez Gospodarza. Bo to było Śniadanie(!) – nie do przejedzenia. Cztery typy kiełbasy (w tym dwa rodzaje salami) i ser. Do tego jajecznica na kiełbasie posypana słodką papryką (chyba z 8 jaj, no dobrze – może z 6), pomidory i (rzecz jasna) papryka, herbatki do wyboru i dwa typy chleba: jasny i ciemny. Pojedliśmy do rozpuku, nie dając rady serkowi i kiełbasom, choć były wyśmienite.
Po śniadaniu uzgodniliśmy dzisiejszą trasę, padło na Szigetvár i Pécs. Miała być jeszcze jaskinia Abaliget, ale dzień jest krótki, drogi śliskie, a na dodatek 31.12. więc ją sobie odpuściliśmy. Przy okazji, nasz GPS postanowił nas rozerwać, wrzucając w naszą trasę stromą drogę gruntową wyglądającą, po opadach, jak stok narciarski. Daliśmy radę, ale pomału zaczynamy wierzyć, że w tym małym urządzeniu siedzi mały, złośliwy gnom z wrednym poczuciem humoru.
Na pierwszy ogień poszedł Szigetvár (vár to warownia) i okazało się, że niezupełnie celny to był strzał. Twierdza była zamknięta do 02.01.2015, ale za to obejrzeliśmy pięknie zaśnieżony park w którym stoi warownia oraz centrum miasta położone nieopodal. Dostrzegliśmy również obecność gorących źródeł – z odkrytego parującego basenu wystawały głowy kąpiących się ludzi. Oprócz źródeł termalnych w Szigetvár jest jeszcze bardzo ciekawy budynek Vigadó, zaprojektowany przez Imre Makovecza.
To była dalsza od Villány część trasy. Bliżej był Pécs. Miasto, jak na Węgry, duże i bardzo ciekawe. Zaparkowaliśmy prawie pod murami starego miasta w pobliżu ulicy Rakoczego i przeszedłszy parę metrów znaleźliśmy się wśród odnowionej bardzo ciekawej zabudowy. W., dla żartu, zadał pytanie: „Czy to barok czy rokoko?”. Żart żartem, ale to miasto naprawdę było urocze. Erynia tylko pomrukiwała z rozkoszy, W. w okazywaniu emocji był bardziej oszczędny, ale oczka też mu się świeciły. Na pierwszy ogień poszedł plac z synagogą, niestety zamkniętą. Kolejny plac (Széchenyi tér) z wielkim meczetem przerobionym na kościół – niestety również zamkniętym. Rozumiemy: 31.12., a na dodatek na placu trwały przygotowania do imprezy sylwestrowej na świeżym powietrzu – cokolwiek głośne – więc skierowaliśmy się do teatru narodowego. Też piękny architektonicznie, a w środku zaczynało się sylwestrowe spotkanie z teatrem więc mieliśmy okazję obejrzeć co nieco kreacji, serwowany szampan (Erynia stwierdziła, że „podpięcie się” byłoby nie na miejscu. W. się z nią zgodził, szczególnie że prowadził, a drogi były oblodzone). Opuściwszy teatr skierowaliśmy swe kroki w kierunku katedry św. Piotra i Pawła. I znowu spotkanie z nią zachwyciło nas. Może nie wszystko można było obejrzeć, ale i część udostępniona zwiedzającym była godna zwiedzenia. Od katedry, pięknym parkiem, przeszliśmy do barbakanu i obejrzeliśmy zachowaną część fortyfikacji miejskich. Ponieważ słońce zaczęło się chylić ku zachodowi przyszła pora i na nas, a Erynia tradycyjnie zapowiedziała „ja tu jeszcze wrócę”.
Po drobnych zakupach spożywczych i paliwowych wróciliśmy do Villány. Erynia, tym razem, miała rację przewidując, że nie będzie gdzie zjeść obiado-kolacji. Nic to, wstąpiliśmy do winiarni Ősi Családi Pincészet gdzie miła dziewczyna umożliwiła nam degustację. rodzinnych win, przegryzanych słonymi ciastkami. Na plus można zapisać znajomość języka angielskiego przez obsługę. Wina popróbowaliśmy i „dokonaliśmy zakupu”. {Opis win z degustacji}
Te wina były znacznie lepsze od tych z dnia wczorajszego. Udało nam się nawet spróbować wina z dzikiej róży i lodowego. O ile różane zasmakowało nam obojgu o tyle lodowym zachwycił się jedynie W. (jak każda kobieta, woli słodkie!). Co prawda Erynia obawiała się drogi powrotnej, po lodzie i z butelkami, ale jakoś poszło i dotarliśmy do pensjonatu cało i zdrowo. Tutaj złożyliśmy życzenia gościom Gospodarzy (organizowali sylwestrowy „jubel”), pojedliśmy zapasy zakupione po drodze (w czym prym wiodły węgierskie kiełbasy). Erynia padła do wyra, a W. jak to on, zajął się tym co trzeba (czytaj: opisał wrażenia z dnia, nastawił budzik na 23:45) i po chwili też padł. Budzik zadziałał jak trzeba, bąbelki poszły w szkło i równo o północy witaliśmy Nowy Rok 2015 z sympatycznymi sąsiadami z za ściany. Mniej „padów”, więcej podróży – tego sobie i Wam życzymy.
—
PS. Muzeum wina w Villány nadal było zamknięte.
Po śniadaniu uzgodniliśmy dzisiejszą trasę, padło na Szigetvár i Pécs. Miała być jeszcze jaskinia Abaliget, ale dzień jest krótki, drogi śliskie, a na dodatek 31.12. więc ją sobie odpuściliśmy. Przy okazji, nasz GPS postanowił nas rozerwać, wrzucając w naszą trasę stromą drogę gruntową wyglądającą, po opadach, jak stok narciarski. Daliśmy radę, ale pomału zaczynamy wierzyć, że w tym małym urządzeniu siedzi mały, złośliwy gnom z wrednym poczuciem humoru.
Na pierwszy ogień poszedł Szigetvár (vár to warownia) i okazało się, że niezupełnie celny to był strzał. Twierdza była zamknięta do 02.01.2015, ale za to obejrzeliśmy pięknie zaśnieżony park w którym stoi warownia oraz centrum miasta położone nieopodal. Dostrzegliśmy również obecność gorących źródeł – z odkrytego parującego basenu wystawały głowy kąpiących się ludzi. Oprócz źródeł termalnych w Szigetvár jest jeszcze bardzo ciekawy budynek Vigadó, zaprojektowany przez Imre Makovecza.
To była dalsza od Villány część trasy. Bliżej był Pécs. Miasto, jak na Węgry, duże i bardzo ciekawe. Zaparkowaliśmy prawie pod murami starego miasta w pobliżu ulicy Rakoczego i przeszedłszy parę metrów znaleźliśmy się wśród odnowionej bardzo ciekawej zabudowy. W., dla żartu, zadał pytanie: „Czy to barok czy rokoko?”. Żart żartem, ale to miasto naprawdę było urocze. Erynia tylko pomrukiwała z rozkoszy, W. w okazywaniu emocji był bardziej oszczędny, ale oczka też mu się świeciły. Na pierwszy ogień poszedł plac z synagogą, niestety zamkniętą. Kolejny plac (Széchenyi tér) z wielkim meczetem przerobionym na kościół – niestety również zamkniętym. Rozumiemy: 31.12., a na dodatek na placu trwały przygotowania do imprezy sylwestrowej na świeżym powietrzu – cokolwiek głośne – więc skierowaliśmy się do teatru narodowego. Też piękny architektonicznie, a w środku zaczynało się sylwestrowe spotkanie z teatrem więc mieliśmy okazję obejrzeć co nieco kreacji, serwowany szampan (Erynia stwierdziła, że „podpięcie się” byłoby nie na miejscu. W. się z nią zgodził, szczególnie że prowadził, a drogi były oblodzone). Opuściwszy teatr skierowaliśmy swe kroki w kierunku katedry św. Piotra i Pawła. I znowu spotkanie z nią zachwyciło nas. Może nie wszystko można było obejrzeć, ale i część udostępniona zwiedzającym była godna zwiedzenia. Od katedry, pięknym parkiem, przeszliśmy do barbakanu i obejrzeliśmy zachowaną część fortyfikacji miejskich. Ponieważ słońce zaczęło się chylić ku zachodowi przyszła pora i na nas, a Erynia tradycyjnie zapowiedziała „ja tu jeszcze wrócę”.
Po drobnych zakupach spożywczych i paliwowych wróciliśmy do Villány. Erynia, tym razem, miała rację przewidując, że nie będzie gdzie zjeść obiado-kolacji. Nic to, wstąpiliśmy do winiarni Ősi Családi Pincészet gdzie miła dziewczyna umożliwiła nam degustację. rodzinnych win, przegryzanych słonymi ciastkami. Na plus można zapisać znajomość języka angielskiego przez obsługę. Wina popróbowaliśmy i „dokonaliśmy zakupu”. {Opis win z degustacji}
Te wina były znacznie lepsze od tych z dnia wczorajszego. Udało nam się nawet spróbować wina z dzikiej róży i lodowego. O ile różane zasmakowało nam obojgu o tyle lodowym zachwycił się jedynie W. (jak każda kobieta, woli słodkie!). Co prawda Erynia obawiała się drogi powrotnej, po lodzie i z butelkami, ale jakoś poszło i dotarliśmy do pensjonatu cało i zdrowo. Tutaj złożyliśmy życzenia gościom Gospodarzy (organizowali sylwestrowy „jubel”), pojedliśmy zapasy zakupione po drodze (w czym prym wiodły węgierskie kiełbasy). Erynia padła do wyra, a W. jak to on, zajął się tym co trzeba (czytaj: opisał wrażenia z dnia, nastawił budzik na 23:45) i po chwili też padł. Budzik zadziałał jak trzeba, bąbelki poszły w szkło i równo o północy witaliśmy Nowy Rok 2015 z sympatycznymi sąsiadami z za ściany. Mniej „padów”, więcej podróży – tego sobie i Wam życzymy.
—
PS. Muzeum wina w Villány nadal było zamknięte.