Dzień lenia w Los Cancajos
Niedziela zaczęła się nudno – od znakomitego śniadania. Po czym napięcie rosło: W. zabrał Erynię na kameralną plażę w zatoczce, gdzie jak się później okazało, pływali miejscowi. Napięcie było związane z drogą do… tyleż malowniczą co momentami dającą popalić, zwłaszcza Erynii, u której z lekka uwidaczniał się lęk wysokości, na co dzień zresztą nieobecny. Jakoś te piargi nad kilku(nasto)metrową prawie pionową ścianą nie wprawiają jej w taki zachwyt jak W. Z kolei na miejscowych nie robią najmniejszego wrażenia – ot, droga jak każda inna, tylko trochę śliska… (Tu przypomnieli nam się Gruzini oraz ichniejsze „klapki trekkingowe” – kto był, ten wie o czym mowa 😉 ). Grunt, że dotarliśmy w całości. Zatoczka kamienisto-piaszczysta, osłonięta ścianami skalnymi z obu stron, a do jednej z tych ścian przyczepiony rozsypujący się baraczek, a przy nim kawałek betonu z murkiem – być może kiedyś to była baza nurkowa, albo garaż na łódź – „Czort znajet”. Na początku ze zdziwieniem patrzyliśmy na miejscowego, co to naubierał się w pianki i założył… maskę z fajką. Przestaliśmy się dziwić jak sami weszliśmy do wody – była naprawdę chłodna. Nie wiemy czy to kwestia cienia w zatoczce, czy wszędzie temperatura jest taka sama, ale było ciut cieplej niż w Bałtyku. W. popływał chwilę z maską, ale szybko wyszedł stwierdzając, że to chyba jednak kwestia różnicy temperatur pomiędzy powietrzem, a wodą, jak się pływa da się żyć. Życie podwodne nie było zbyt urozmaicone (czarne rybki fosforyzujące na niebiesko), a za to nad wodą można było poobserwować kraby, usiłujące chować się pod kamieniami. Inną ciekawostką życia nadwodnego był pies rasy niewiadomej, z łbem większym od reszty ciała, odziany w pomarańczową kamizelkę ratunkową, postawiony na desce i wypuszczony przez właściciela na wodę (rzecz jasna przy odpowiedniej asekuracji). Próba umieszczenia psa w wodzie bez deski skończyła się: „sp…ć, sp…ć do brzegu” (PL: uciekać, uciekać do brzegu). Całość wyglądała bardzo komicznie, ale zwierzę było bardzo zdegustowane wodą… Biedak bronił się jak mógł przed zamoczeniem choćby koniuszków łap. Po tym spektaklu W. oczywiście nie usiedział zbyt długo na miejscu i poszedł podeptać kamienie szukając ciekawych miejsc widokowych. Znalazł i jedno z nich pokazał Erynii gdy wracaliśmy do hotelu drugą drogą, znacznie krótszą, prostszą, a za to mniej (zdaniem W.) malowniczą… Po drodze widzieliśmy pozamykane sklepy i restauracje – wszak na wyspach sjestę się święci, szczególnie w niedzielę – dzień święty. Na nasze szczęście, jeden supermarket był czynny, dzięki czemu uzupełniliśmy niedobory wody. Popołudnie W. święcił w pozycji horyzontalnej, odsypiając codzienne wstawanie przed piątą rano (w Polsce), by pod wieczór móc pójść na drobny spacerek w kierunku wskazywanym przez drogowskaz „50m Cancajos”. Okazało się, że drogowskaz wskazywał na zjazd i nawrotkę, ale my poszliśmy wcześniejszą drogą (przy której drogowskaz stał) prowadzącą krawędzią kamieniołomu (ostro) w górę., a na górze spotkały nas plantacje bananowców. Jedna była nawet otwarta więc W. nie omieszkał wejść między drzewa – nie co dzień się zdarza chodzić po gaju bananowym (Erynia z radochą wielką podążyła za nim). Oprócz plantacji bananów miejscami widoczne były miejsca zarośnięte winoroślą – tak, zarośnięte, bo winorośl płożyła się po ziemi. Nie potrafiliśmy uzgodnić stanowisk czy to plantacje czy zdziczałe po nich pozostałości, ale winogrona były smaczne! Drogą trochę okrężną, ale dla odmiany asfaltową wróciliśmy do hotelu wprost na kolację (no dobrze wstąpiliśmy do pokoju, bo etykieta hotelowa nakazuje panom spożywać kolację w długich spodniach). Tym razem to jeszcze nie był koniec dnia. Wyspany W. poszedł oglądać nocne niebo. Wrócił nieszczęśliwy bo okradziono go z nieba. Po raz pierwszy od wielu lat zobaczył Mleczną Drogę, którą w dzieciństwie oglądał gdy tylko niebo nie było zachmurzone. Przez tych idiotów, którzy muszą spalać węgiel aby móc oświetlać nocą świat, zniknęło w Polsce niebo.
Pudelku, gdzie? W mieście? Tam wyszliśmy dosłownie „za węgieł”.
No dobra, za winkiel…
Czasem zdarza się i w nim, kiedy akurat nie ma sezonu grzewczego i ludzie nie palą przypadkowo zapasów plastików 😉 Choć fakt – bardzo rzadko.
Ja to tam często widuję Mleczną Drogę a węgla spalają w okolicy sporo 😛
Tyle tego biołego na wirchu ni mo!
😉