Granica bułgarsko-turecka znowu nas nie rozpieszczała, gdyż trafiliśmy na koniec zmiany i wymianę personelu. Przez ponad pół godziny wszystkie budki były puste, a później smutno-powolne. Pocieszało nas, że w drugą stronę kolejka była znacznie dłuższa – prawie jak ta przed laty. Od dłuższego już czasu Erynia o zastanawiała się co zrobić z nadmiarem czasu, hotel w Stambule mieliśmy zabukowany dopiero od niedzieli. W. zbywał ją twierdzeniem, że lepiej przed przejechaniem granicy nie robić żadnych planów. Po jej przejechaniu stracił argument. Na planowane wstępnie Gallipoli było mało czasu, więc Erynia czytając przewodnik wyczaiła jakiś stary most z dużą ilością przęseł. Faktycznie był to Cisr-i Ergene [Pl] zbudowany w XV w. przez głównego architekta Muslihiddina na rozkaz osmańskiego sułtana Murada II, najdłuższy most imperium osmańskiego (1392m). Pozostał takim do 1973 r. gdy zbudowano most nad Bosforem w Stambule. Jako że było to raptem tylko kilkadziesiąt kilometrów w bok od trasy to już po godzinie wylądowaliśmy w Uzunköprü, gdzie nie dość że bez problemu zlokalizowaliśmy most (po prostu nim przejechaliśmy do centrum) i szybko znaleźliśmy hotel w pobliżu (Güneş Hotel), to jeszcze po 22. czasu lokalnego załapaliśmy się na pyszną kolację (köfte, do których kelner podał – suszoną ostrą i łagodną paprykę, ostre grillowane zielone papryczki, ajwar, sałatkę z pomidorów z cebulą i rzecz jasna pieczywo). Całość zapijaliśmy ayranem, obawiając się nieco, acz zupełnie niepotrzebnie, o sen – nasze żołądki mogły tego nie wytrzymać. Wytrzymały. Mówi się, że ayran to rozwodniony jogurt. Nam w smaku przypomina raczej rozcieńczone i zmieszane zsiadłe mleko. Tu nie będziemy się sprzeczać, gdyż produkt noszący nazwę jogurtu w Polsce, daleki jest od oryginału. Grunt, że napój był dobry. Wróciliśmy do hotelu zmyć z siebie kurz długiej drogi i prawie nam się to udało bo woda była raczej ciepława niż ciepła. W ogóle hotel był w nie najlepszym stanie i tylko nie potrafiliśmy się zgodzić czy był w stanie remontu czy w stanie rozkładu. I nie był to jedyny minus tego dnia. Po drodze W. miał okazję „ochrzcić” samochód na tureckich drogach – przy manewrach, w drobnym zamieszaniu na skrzyżowaniu, nie zauważył wystającego z tyłu dźwigu długiego i prawidłowo oznaczonego czerwoną szmatą pręta zbrojeniowego. W efekcie oboje dziękowaliśmy bogu („a imię Jego jest nam obojętne”) i Opatrzności, że szyby zostały całe – przerysowane zostały tylko wszystkie słupki i szyby z lewej strony.