Planowaliśmy zacząć kolejny dzień od spaceru do informacji turystycznej, ale po dojściu do nabrzeża W. rzucił pomysł by sprawdzić ceny rejsów stateczku stojącego opodal. Erynia próbowała robić za Smerfa Marudę, ale poszła. I okazało się, że za 200Lei od głowy można wynająć stateczek na rejs (4-5h), a za 250 Lei na dłuższą pętlę (6-8h) Byłoby taniej jak by było nas więcej. Stateczek nazywał się Adria i miał wszystko co nam było potrzeba. W uzgodnieniach pomagał właściciel innej firmy (
GMG Tours) znający język angielski. Mamy zresztą wrażenie, że „pomoc sąsiedzka” jest tam na porządku dziennym. Po uzgodnieniu rejsu pozostało tylko zapłacić za prawo wejścia na teren rezerwatu (5Lei/osobę) co zrobiliśmy w biurze informacji turystycznej Delty. Opłata odbywa się za pomocą automatów bankomatopodobnych, które dają możliwość zeskanowania danych z dokumentu tożsamości albo wklepania ich z ręki – pozwolenia są imienne. Można też płacić kartą albo wrzucić banknocik. Cud, mjut i orzeszki – jeżeli działa. W naszym niektóre opcje szwankowały. A co do biura, to tam też zdobyliśmy informacje o atrakcjach turystycznych Tulczy. Ogólnie mówiąc usłyszeliśmy: „Pójdziecie do pomnika z którego widać całą Tulczę, przy którym będzie muzeum archeologiczne, a po drodze będzie muzeum etnograficzne i akwarium. Są tam również cerkwie i meczet, ale chyba są zamknięte.”. Kolejność odrobinę zmieniliśmy, ale mniej więcej zwiedziliśmy wszystko.
Muzeum Etnograficzne
W
Muzeum Etnograficznym oprowadzani byliśmy przez bardzo miłego pana, który po angielsku opisywał nam tradycje wielkanocne poszczególnych regionów i uzupełnił informację, a
pogrzebach bukowińskich. Kondukt zatrzymuje się 12 razy (bo tylu było apostołów) i tutaj nie zrozumieliśmy czy biorą czy dają część kołaczy w każdym razie spożywanie ich ma być wspólną wieczerzą ze zmarłym. Dawniej jeszcze, w określonych okresach po pogrzebie, rodzina spotykała się na grobie na uczcie, a po 7 latach odkopywano zwłoki (lub to co po nich zostało) i chowano powtórnie jako ostateczne rozstanie się ze zmarłym. Od 20 lat się już tego nie kultywuje, a i okresowe stypy odprawia się w domu.
Muzeum Archeologiczne Dla odmiany w
Muzeum Archeologicznym spotkaliśmy jedynie „pana od sprzedawania biletów i otwierania drzwi”. Muzeum było bogate, szczególnie w eksponaty złote, srebrne, a nawet z bursztynu. Obejmowało okres od neolitu do współczesności. Najnowsze dzieje, do połowy XX w., reprezentowała całkiem spora ekspozycja numizmatyczna z walutami różnych krajów – Polski też.
Akwarium było większe niż w Konstancy, ale i tak nawet W. czuł się jak na spacerze po więzieniu. Przy czym trzeba przyznać, że w porównaniu do Konstancy wygrywało nie tylko wielkością, ale i jakością ekspozycji. Oprócz „czystego” akwarium z rybami wszelakimi całe dwa piętra przeznaczone były dla eksponatów pokazujących Deltę multimedialnie, oraz region – fotograficznie.
kosze na śmieci
Ceny za fotografowanie kilkukrotnie wyższe od biletów wstępu skutecznie zniechęciły W. do wyjmowania aparatu z futerału. Za to W. dostał amoku na Piaţa Mircea cel Bătrân widząc kosze na śmieci. Jak zwykle zwraca uwagę (sobie i innym) by uważali na kosze w obiektywie, tak teraz zrobił wszystkie stojące na placu. „Bo mają swój urok”, a tak naprawdę „bo uczą dzieci wrzucania śmieci do kosza”. Przydałoby się przenieść ten pomysł do Polski, i nie tylko…
W drodze W. wypatrzył jeszcze maleńką winiarenkę, ale ponieważ szliśmy dopiero „od hotelu” to nie kupiliśmy win, a wracając już była przerwa obiadowa. Może kiedyś…
Wracając do hotelu Erynia doszła do wniosku, że pora jeszcze młoda i dobrze by było przejechać drogą wzdłuż delty jak daleko się da. No to pojechaliśmy.
Wioski zachwycały Erynię swoją urodą co skutkowało trzema dźwiękami: wrrr-stop, wrrr-ała i śliczne-ała. W wiosce Victoria nawet W. ruszył się z samochodu by uwiecznić XIX w. cerkiewkę. Udało mu się nawet „uwieść” pracującego w gospodarstwie obok mężczyznę w moro by ten pomógł mu dostać się do środka. W środku cerkiewka była czysta i wyremontowana, ale miała bardzo ładny malowany ikonostas za który pozwolono W. zajrzeć, a nawet zrobić zdjęcie – bez wchodzenia. W innej wsi podczas gdy Erynia fotografowała, W. został zaczepiony przez mężczyznę prowadzącego Camping Andra Murighiol i organizującego wycieczki po delcie. Namiary zabraliśmy „na przyszłość” mieliśmy w końcu już umówiony rejs. Dodatkowym zyskiem z rozmowy było wskazanie nam restauracji z dobrym jedzeniem – dziwnym trafem w miejscu które W. wybrał na koniec drogi „na nosa”. I tym razem „nos” nie zawiódł restauracja (a właściwie pensjonat z basenem i restauracją)
Laguna Albastra zasługiwała w naszych oczach (i kubkach smakowych) na duuużo gwiazdek. Zainteresowała nas „specjalność zakładu” – talerz wybornych wyrobów, głównie rybnych. Miał to być ponoć starter dla dwóch osób („chyba dla czterech?!?”) co prawda dostaliśmy jeszcze parę plasterków mielonego mięsa rybiego zapiekanego w formie kiełbaski w plasterkach (terrina?), ale i tak po tym „starterze” ledwo zmieściliśmy ciasto trochę podobne do jabłkowego sztrucla lub palaczinty. Poza tym wszystko pięknie podane przez rasowego(!) kelnera – cudo!!! – możemy je polecić każdemu. I to właściwie był koniec zwiedzania, więc wróciliśmy do hotelu by winkiem (a jakże!) mile zakończyć dzień.
Pyro – to największy komplement, jaki mógł nas spotkać 🙂
Zdania o Waszej dwójce nie zmieniam : wariaci, ale uroczy i kochani.
Jaruta – Pyrea